Tajne kulty na Fidżi

Damian Leszczyński

J. Drayton, Fidżyjski taniec z maczugami, ilustracja ze sprawozdania z działań Amerykańskiej Ekspedycji Badawczej pdo dowództwem kapitana Charlesa Wilkesa (Ch. Wilkes, Narrative of the United States Exploring Expedition During the Years 1838, 1839, 1840, 1841, 1842, Philadelphia 1845).

      Odkąd Anglosasi zaczęli interesować się archipelagiem Fidżi, stosowali dwie metody podboju: duchową i polityczną. Za pierwszą odpowiadali misjonarze, przede wszystkim związani z wesleyańskim metodyzmem, za drugą dyplomaci i handlarze. Jako że religia oraz tradycyjny system wartości i wierzeń jest tym, co spaja dany lud i daje mu siłę, pierwszym celem ataku stały się właśnie dawne zwyczaje, które skwapliwie usuwano pod pretekstem walki z pogaństwem i barbarzyństwem. Rozpowszechniony na wyspach kanibalizm i kilka innych zwyczajów, budzących oburzenie ludzi Zachodu, takich jak duszenie wdów, stały się  dobrym pretekstem do niszczenia starożytnej fidżyjskiej kultury.  Wyspiarzom jednak udało się ją zachować, a tym, co pozwoliło ocalić dawne wierzenia mimo nacisku cywilizacyjnego, który w niespełna sto lat przeprowadził Fidżi z epoki kamienia w epokę przemysłową, były m.in. sekretne kulty oraz tajne grupy religijne, działające poza oficjalnymi strukturami i z tego powodu często umykające uwadze zarządców kolonii.

Tradycja tajnych męskich stowarzyszeń była bardzo silna na wyspach Pacyfiku, podobnie zresztą, jak w innych częściach świata: ostatecznie zachodnia masoneria, konserwatywna w swych regułach, wciąż ma się całkiem dobrze. Pacyficzne tajne stowarzyszenia często miały charakter inicjacyjny, często również służyły przekazywaniu szczególnej wiedzy, która miał pozostać dostępna jedynie dla wąskiej grupy odpowiednio przygotowanych i sprawdzonych ludzi, którzy następnie mogliby ją wykorzystywać podczas pełnienia swoich oficjalnych funkcji.

Melanezja obfitowała w tego rodzaju sekretne grupy, których członkowie spotykali się w odosobnionych, specjalnie do tego celu przygotowanych miejscach, przebrani w rytualne stroje, zwykle z zasłoniętymi twarzami, odprawiając rozmaite, czasem krwawe i brutalne rytuały. Robert Codrington, anglikański duchowny i jeden z pierwszych badaczy, który systematycznie zajął się kulturą Melanezji, wymienia kilka ważnych stowarzyszeń działających na zachodnim Pacyfiku, takich Dukduk z Nowej Brytanii, Matambala z Wysp Salomona, Tamate z Wysp Banksa, Qatu z Nowych Hebrydów oraz zbliżone grupy działające na Nowej Gwinei.

Na Fidżi było wiele tajnych kultów i sekretnych stowarzyszeń, o których szczątkową wiedzę przekazali nam między innymi Lorimer Fison z misji wesleyańskiej, urzędnik kolonialny Adolph Joske oraz jezuita Jean de Marzan, którego artykuły z początku XX wieku na temat religii fidżyjskiej oraz pewnych rzadkich obrzędów zawierają niezmiernie bogaty materiał. Dodatkowe informacje można znaleźć również w dziennikach podróżników i misjonarzy, którzy zazwyczaj jednak nie byli dopuszczani do tajnych rytuałów ani nawet informowani o nich. Sporo informacji zebrał też na początku XX wieku w książce Fijians. A Study of the Decay of Custom urzędnik kolonialny Basil Thomson, który miał jeszcze okazję przepytywać wyspiarzy pamiętających czasy przedchrześcijańskie.

Fidżyjscy wojownicy, karta pocztowa z 1913 roku (The New York Public Library, Digital Collection)

Dawna fidżyjska świątynia przerobiona na „dom męski”, zdjęcie z 1915 roku (Museum of New Zealand, Te Papa Tongarewa Collection).

Rytuały baki

Jednym z najbardziej znanych i najczęściej opisywanych tajnych kultów związany był z tajemniczymi rytuałami baki odprawianymi w kamiennych budowlach nazywanych naga. Źródło tych rytuałów nie jest do końca jasne. Wedle niektórych przekazów rytuały te, przypominające niektóre tajne obrzędy z Nowych Hebrydów (Vanuatu) i Wysp Banksa, dotarły na Fidżi z tamtych stron:

    Tradycja głosi, że inicjatorami byli dwaj mali starsi mężczyźni, ciemnego koloru, którzy przybyli z zachodu lub północnego zachodu, przynosząc ze sobą kult. Ci dwaj mężczyźni założyli dwie oddzielne instytucje, a potomkowie jednego nie znali natury tajemnic praktykowanych przez potomków drugiego. Tradycja ta sugeruje, że kult Nanga powstał i rozwinął się gdzie indziej, a następnie został wprowadzony na Fidżi (W.H.R. Rivers, The History of Melanesian Society, t. 2, Cambridge 1914, s. 231).

Rytuały baki, które występowały w dwóch formach, z których znamy tylko jedną, odbywały się przede wszystkim na głównej wyspie Viti Levu, na górzystym obszarze znanym dziś jako Colo West. Urządzono je w mniejszych bądź większych prostokątnych kaplicach o długości trzydziestu, szerokości piętnastu metrów i wysokości około metra, w których ustawione były cztery kamienne ołtarze w kształcie piramidy zorientowane wedle kierunków świata, przy czym część zachodnia, zwana naga-tabu-tabu była miejscem świętym, w którym pojawiały się duchy przodków.

Kapliczki te budowano w odosobnionych miejscach – są informację o tym, że widziano je w okolicach Narokorokoyawa i Navosa, a także wzdłuż biegu rzeki Sigatoka – i istniało tabu na zbliżanie się do nich, choć zdarzało się, że chowano w ich pobliżu wielkich wodzów. Rytuały odprawiane w naga były popularne głównie wśród najstarszych plemion Viti Levu, Noemalu, Noeloa, Vatusila, Batiwai i Davutukia, które wywodziły się z zachodniej części wyspy, tej, na której, według dawnych opowieści, mieli wylądować przodkowie Fidżyjczyków.  Ponoć  jedynym białym, który miał okazję oglądać te monolityczne kaplice na własne oczy, był urzędnik kolonialny Adolph Joske, który widział wielką naga w pobliżu Narokorokoyawa. Podejrzewa się, że niektóre budowle mogły liczyć około trzystu lat, część z nich była używana wielokrotnie, innych zaś, z pewnych tajemniczych powodów, używano tylko raz, później zaś pozostawiano je puste.

Za odprawianymi w naga rytuałami zwanymi baka, vila bądź yabaka stało religijne stowarzyszenie, które – co rzadkie – miało ponadplemienny charakter. Stowarzyszenie to dzieliło się na grupy, które Thomson określa jako „loże”. Składały się one z mężczyzn należących do różnych stopni wtajemniczenia: najwyższy stopień, vere matua, obejmował starców, którzy byli kapłanami kultu, niższy, vunilolo, stanowili mężczyźni w sile wieku, najniższy zaś, vilavou, młodzi mężczyźni i chłopcy, którzy dopiero wstępowali w szeregi organizacji.

Same rytuały uważa się dziś za rodzaj inicjacji dla młodych mężczyzn połączonej z kultem płodności. Najważniejszy obrzęd, znany jako vilavou, miał miejsce między październikiem i listopadem, kiedy kwitło drzewo zwane drali (koralodrzew) i nadchodziła pora sadzenia pochrzynu. Przygotowania do niego rozpoczynano już kilka miesięcy wcześniej, wprowadzając tabu na posiadanie pewnych przedmiotów i spożywanie określonych potraw, odcinając ogony świniom, zdobiąc maczugi i włócznie, a także przygotowując farbę do malowania ciał. Wierzono, że jeśli ktoś zaniedba wykonania zaleconych czynności albo złamie jakiś zakaz – na przykład tabu nałożone na zrywanie roślin rosnących w pobliżu nag – w czasie rytuału dotknie go szaleństwo lub śmierć.

Aby móc wziąć udział w rytuale, należało zostać wprowadzonym przez starszego członka stowarzyszenia i przynieść ze sobą jakieś cenne przedmioty. Do kaplic najpierw wchodzili mężczyźni o wyższych stopniach wtajemniczenia, przygotowując ucztę, zaś młodzi adepci golili głowi i owijali się w masi, matę z kory, ustawiając się w szeregu i tworząc coś w rodzaju procesji. Jako pierwszy do naga wchodził główny przedstawiciel starszyzny. Następnie, na odgłos gwizdka oraz specjalnej pieśni, młodzi ludzie gęsiego podążali w stronę kamiennej kaplicy, a dochodząc do niej zrzucali masi i zaczynali obracać się wokół własnej osi. Następnie wyjmowano upieczone jedzenie z pieców ziemnych i ucztowano do późna, cały rytuał zaś powtarzano przez cztery dni, aż nowicjusze zostali przyjęci przez obecne na nim duchy przodków.

Karta pocztowa z ok. 1885 roku z zainscenizowaną sceną przygotowań do ludożerczej uczty  (Alexander Turnbull Library, Wellington, New Zealand)

Piątego dnia urządzano wielką ucztę, a potem kazano wychodzić młodym przez wschodnie wyjście w kaplicy na kolanach. Kiedy chłopcy wypełzali na zewnątrz, ich oczom ukazywał się straszny widok: wokół leżały ciała martwych mężczyzn umazane czarnym barwnikiem, krwią i wnętrznościami. Chłopcy musieli czołgać się po zwłokach w kierunku siedzącego po przeciwnej stronie mistrza ceremonii, który niespodziewanie wstawał, wydawał z siebie dziki okrzyk, po którym „martwi” mężczyźni nagle ożywali, podnosząc się i pędząc w stronę rzeki, aby zmyć z siebie farbę i krew.

W rzeczywistości nie były to trupy, lecz przedstawiciele drugiego stopnia wtajemniczenia, którzy odgrywali zmarłych w bitwach przodków, używając do tej mistyfikacji krwi oraz wnętrzności świń, których mięso wcześniej upieczono. Dla przystępujących do stowarzyszenia chłopców był to test odwagi, po którym następowały kolejne rytualne czynności, odbywające się ponownie w kamiennych kaplicach, połączone z ucztowaniem i śpiewem, które trwały kilka dni, po czym chłopcy przechodzili na wyższy stopień stając się vilavou.

Pod koniec rytuału któryś z przedstawicieli starszyzny tłumaczył adeptom, że nie mogą ujawnić nic z tego, co tu widzieli, grożąc, że w razie złamania tego zakazu grozi im szaleństwo i śmierć. Zwłaszcza nie można było mówić o tym kobietom, choć wedle niektórych przekazów kobiety w czasie rytuału mogły wchodzić do naga, dostarczając jedzenie. Zdarzało się wszakże, że niektóre z nich były łapane i wykorzystywane w sposób, o którym żaden z uczestników nie chciał opowiadać (wiadomo na pewno, że tatuowano je i zmuszano do seksu).

Kamienni bogowie

Inne dawne stowarzyszenie, o którym mamy szczątkowe informacje, to Kalou Vatu – czyli Kamienni bogowie, którego opis Jego opis podaje katolicki misjonarz, ojciec de Marzan w artykule Sur quelques Sociétés Secrètes aux îles Fiji („Anthropos” 3, 1908). Miało istnieć od zamierzchłych czasów i działać jeszcze na początku XX wieku pod nazwą Kai Kubalau. Jego nazwa brała się stąd, że w czasie odprawianych rytuałów adepci nawiedzani przez duchy stawali się twardzi niczym kamienie i odporni na uderzenia włóczni i ciosy maczug. Za rytuałami tymi, które odprawiano głównie w okolicy Namosi, Naitasiri, Wainimala i w rejonie Colo North (centralna część Viti Levu), stały przede wszystkim plemiona Kai Navakavu, Kai Nadakuni i Kai Nagole, których członkowie przewodzili obrzędom, funkcjonując jako pośrednicy przekazujący wiadomości od bogów.

Odprawiane obrzędy miały przede wszystkim na celu przygotowanie się do wojny i odbywały się w męskim domu sypialnym, ci zaś, którzy do nich przystępowali, musieli przez kilka dni powstrzymać się od spożywania pewnych potraw i picia określonych napojów, co miało służyć hartowaniu ciała przed próbą, jaką później mieli przejść. Rytuały odbywały się przy wtórze meke, czyli tradycyjnych pieśni opowiadających o bohaterskich czynach i losach bogów, uczestnicy zaś akompaniowali sobie na specjalnie w tym celu przyniesionych bambusowych bębenkach, pijąc yaqonę (tradycyjny napar uzyskiwany z korzenia pieprzu metystynowego, lepiej znany na Pacyfiku jako kava).

W pewnym momencie któryś z adeptów zaczynał krzyczeć tradycyjne „Koi au! Koi au!” — To ja! To ja! — co oznaczało, iż wstąpił w niego kamienny bóg, który następnie, już głosem dziecka, domagał się pożywienia. W tym czasie inny mężczyzna podchodził do opętanego i dźgał go włócznią w brzuch i klatkę piersiową, co miało na celu uspokojenie boga i zarazem pokazanie, że nawiedzony przezeń człowiek stał się twardy jak kamień i odporny na ciosy. Rytuały takie odprawiano głównie podczas wojen, aby zapewnić wojownikom nietykalność, a ojciec de Marzan, który przebywał w górskich rejonach Fidżi w latach 1893–1927 i doskonale znał lokalne dialekty, donosi, że miał okazję rozmawiać ze starymi ludźmi, którzy wielokrotnie w nich uczestniczyli.

Wielka świątynia na wyspie Bau w pobliżu Viti Levu, stan z połowy XIX wieku (L. Fison Tales from Old Fiji, London 1904).

Ruiny wielkiej świątyni na Bau, koniec XIX wieku (Alexander Turnbull Library, Wellington, New Zealand)

Kai Buca

W okresie tym można było również spotkać ludzi, którzy mieli do czynienia z ceremonią Kai Buca, którą odprawiano na Fidżi jeszcze w drugiej połowie XIX wieku. Jej nazwa pochodziła od kokosa umieszczonego na końcu długiego kija i praktykowano ją w dystrykcie Serua na południu Viti Levu, w górskich rejonach wyspy oraz w prowincji Bua na Vanua Levu.

W obrzędach Kai Buca, które miały przede wszystkim na celu przywołanie ducha bądź demona i ukazanie jego siły, mogli czynnie uczestniczyć tylko dojrzali mężczyźni, choć dopuszczano też udział widzów. Odbywały się one w domach męskich, budowanych specjalnie w tym celu, gdzie uczestnicy pozostawali przez jeden dzień i jedną noc bez jedzenia, nieustannie śpiewając i przygotowując się w ten sposób do ceremonii, przy czym niekiedy śpiewy i przygotowania, choć już bez ścisłego postu, przedłużały się do miesiąca.

Kiedy nadchodził odpowiedni czas, mężczyźni w milczeniu wykonywali wszystkie polecenia mistrza ceremonii, vuniwai, który wyprowadzał ich poza wioskę, zazwyczaj nad pobliski strumień. Mężczyźni nieśli ze sobą specjalną włócznię vesi zakończoną dwoma kurzymi piórami, którą następnie wbijali w ziemią, kładąc na jej końcu dobrze wypolerowaną muszlę zwaną buli, polewając ją olejem i umieszczając na niej orzech kokosowy. Kiedy orzech w zadziwiający sposób spoczywał na muszli umieszczonej na końcu włóczni, rozpoczynano śpiewanie pieśni, później zaś mężczyźni sięgali po swoje zwykłe włócznie i kierując ich końce w stronę kokosu sprawiali, iż „tańczył” on w powietrzu, podczas gdy oni zaczynali śpiewać pieśń będącą przywołaniem węża: Dolo ni gata, siro vareva, Te vadidina sere yalewa (Pełzający wężu, racz przyjść tu, wzywa cię pieśń kobiet). W tym samym czasie mistrz ceremonii dźgał ich swoją włócznią, a kiedy kogoś ranił, zamykał palcem zranione miejsca, które natychmiast przestawały krwawić, co miało pokazać, iż w ciała wojowników, w które wstępuje jakiś duch, są specjalnie chronione przed obrażeniami.

Saukakana

Wśród innych tajemniczych obrzędów dawnego Fidżi można wymienić również Saukakana, coroczny rytuał przywoływania rekinów, który odbywał się w Nasaqala, wiosce położonej na wyspie Lakeba w grupie Lau. Prawdopodobnie został on przeniesiony z wyspy Taveuni leżącej na południe od Vanua Levu, a trudniło się nim przede wszystkim plemię Dreketi. Ceremonia ta odbywała się, podobnie jak rytuały baki, na przełomie października i listopada, kiedy to przez kilka dni jako ofiarę lano do morza napar z yaqony, następnie zaś przewodzący obrzędom kapłan wchodził do wody po szyję, śpiewając pieśń. W jakiś czas później pojawiał się biały rekin, prowadząc za sobą stado innych ryb, które wiódł na płyciznę, gdzie były one zabijane przez mieszkańców gałęziami palmy kokosowej, biały rekin zaś był puszczany wolno. Ostatnia ceremonia tego rodzaju odbyła się pod koniec lat czterdziestych XX wieku i mimo prób ożywienia jej pod koniec ubiegłego stulecia, nie udało się ponownie przywołać rekinów.

Obrzęd vilavilairevo, chodzenie po rozżarzonych kamieniach, karta pocztowa z połowy XX wieku (zbiory prywatne).

Vilavilairevo – chodzenie po rozżarzonych kamieniach

Istnieje jednak dawna ceremonia, która wciąż jest praktykowana i to nie w ukryciu, lecz publicznie, stanowiąc turystyczną atrakcję. Chodzi o rytuał chodzenia po rozżarzonych kamieniach, vilavilairevo, znany w wielu miejscach na Pacyfiku, a także w innych częściach świata, na przykład w Indiach, Hiszpanii, Grecji czy Bułgarii. Na archipelagu Fidżi sztukę tę opanowało plemię Sawau, mieszkające na obejmującej sześć wsi na wyspie Baqa, leżącej dziesięć kilometrów na południe od Viti Levu.

Według tubylców zdolność tę plemię zdobyło ponad pół tysiąca lat temu, kiedy wódz Naiviqalita znalazł w czasie połowu owiniętą w tapa dziwną istotę. Okazało się, iż jest to mały bóg, który za pomoc w przetrwaniu obdarzył wodza darem kontrolowania ognia, dzięki czemu mógł on chodzić po rozgrzanych kamieniach. Rytuał ten powtarzany jest od tego czasu do dziś i prawdopodobnie wcześniej miał charakter ceremonii dziękczynnej, a być może również inicjacyjnej. Inną wersję przekazuję Reginald St Johnson, który całą ceremonię uważa za pozostałość po starożytnym kulcie słońca, który istniał na Pacyfiku w czasach, kiedy budowano tajemnicze megalityczne budowle:

     W odległych wiekach […] jeden z przodków plemienia spacerował w pobliżu brzegu i zauważył węża znikającego w szczelinie między kamieniami. Pociągnął za jego ogon (bez lęku, gdyż na Fidżi nie ma jadowitych węży), ale był to wąż-demon, potężniejszy niż jakikolwiek dotychczas znany. Im mocniej ciągnął, tym silniejszy opór stawiał wąż, a walka była dość wyrównana, dopóki mężczyzna nie zaczął usuwać kamieni, odsłaniając szczelinę. Wtedy wąż poddał się i ku zdumieniu mężczyzny zawołał ludzkim głosem, że jest bogiem Vuibegą i że jeśli zostanie uwolniony, udzieli daru „wolności ognia”. Zdumiony człowiek zgodził się, a jego stopy zostały następnie pokryte pianą węża; w wyniku czego ten człowiek i jego potomkowie byli w stanie chodzić bez szwanku po rozpalonych kamieniach (T.R. St Johnson, The Islanders of the Pacific or the Children of the Sun, London 1921, s. 73).

Przygotowujący się do rytuału mężczyźni przez dziesięć dni przed uroczystością muszą powstrzymać się od kontaktów z kobietami i jedzenia kokosów, w innym bowiem wypadku utracą niezbędną mana i grożą im ciężkie poparzenia. Kiedy nadchodzi odpowiedni dzień wykopuje się dół o średnicy ponad czterech metrów i głęboki na metr, do którego wrzuca się drewno, na nie zaś kładzie się kamienie i osiem godzin przed uroczystością rozpala się ognisko. Gdy kamienie stają się gorące, około piątej po południu, towarzyszące osoby zaczynają tańczyć i śpiewać, a mężczyźni wchodzą na gorące głazy i przechodzą na drugą stronę dołu. Po wszystkim wrzuca się do środka wiązkę trawy oraz opaskę z paproci, którą każdy z mężczyzn ma podczas rytuału założoną powyżej kostki – opaski te później są wyciągane z dołu i zjadane.

W czym tkwi tajemnica chodzenia po rozżarzonych kamieniach? W 1902 roku Robert Fulton na łamach czasopisma wydawanego przez Królewskie Towarzystwo Nowej Zelandii postanowił wyjaśnić szczegółowo tę ceremonię (R. Fulton, An Account of the Fiji Fire-walking Ceremony, or Vilavilairevo, with a Probable Explanation of the Mystery, „Transactions and Proceedings of the Royal Society of New Zealand”, 35, 1902). Będąc wraz z kilkoma innymi dżentelmenami świadkiem vilavilairevo, dokładnie sprawdził, iż nie ma tu żadnego oszustwa – kamienie faktycznie są rozgrzane, mężczyźni zaś nie mają na stopach żadnych ochraniaczy i dotykają kamieni gołą skórą, choć, jak stwierdzą, w trakcie pokazu działo się tak wiele rzeczy, że można było coś przegapić. Co więcej, obserwatorzy postanowili zbadać jednego z „chodzących”, na co ten chętnie się zgodził. Jego puls wynosił sto dwadzieścia, jego ciało wydzielało zapach kokosa, stopy zaś wydawały się chłodne, a nawet zimne, jak u osoby mającej gorączkę, nie udało się jednak zmierzyć mu temperatury, Fulton bowiem zgubił swój termometr jadąc z Dunedin do Auckland. W takiej sytuacji, po wystygnięciu ogniska, zbadano również znajdujące się w nim kamienie, nie odkryto jednak niczego nadzwyczajnego.

Swoje drobiazgowe analizy oraz rozwlekłe spekulacje Fulton podsumowuje ostatecznie tak: po pierwsze, używane w ceremonii bazaltowe kamienie wolno emitują ciepło; po drugie, kamienie podgrzewane są stopniowo i nierównomiernie, a następnie odpowiednio odwracane; po trzecie, w istocie nie są tak gorące, jak wydaje się obserwatorom; po czwarte, kiedy kamienie są odwrócone, emitowana przez nie temperatura jest łagodzona przez powietrze; po piąte, stopa idącego jedynie przez ułamek sekundy ma kontakt z kamieniem.

Tyle jeśli chodzi o wyjaśnienia wiktoriańskiego sceptyka, który odwiedzał wyspę Baqa na początku ubiegłego wieku. Sto lat później dotarł tam David Childress, poszukując dowodów na to, że Fidżi to resztki zatopionego kontynentu Mu. Niezależnie od tego, czy zdolność chodzenia po rozgrzanych kamieniach była dziedzictwem zaginionej starożytnej cywilizacji czy nie, oznaczała ona to, o czym wspomniał jego przewodnik, który jednemu z amerykańskich turystów, wietrzących oszustwo, odpowiedział krótko: „zwycięstwo ducha nad materią” (D. Childress, Zaginione miasta Lemurii i wysp Pacyfiku, Warszawa 2000, s. 199).

Fragment książki: Damian Leszczyński, Fidżi. Tajemnice archipelagu kanibali, Wydawnictwo Erebus, Wrocław 2023