Mary Wallis – dama i kanibale
Damian Leszczyński
Biała kobieta wśród mieszkańców wyspy Bau, druga połowa XIX wieku (Museum of New Zealand, Te Papa Tongarewa Collection).
Zapiski Mary Wallis z jej podróży na Fidżi, wydane w 1851 roku pod tytułem Life in Feejee. Five Years among the Cannibals (Życie na Fidżi. Pięć lat wśród kanibali), są dziś jednym z najlepszych dokumentów ukazujących życie mieszkańców fidżyjskich wysp przed ich aneksją przez Wielką Brytanię. Mary Wallis miała okazję nie tylko zwiedzić wszystkie krańce archipelagu, ale również poznała najważniejsze osoby, które decydowały o losach Fidżi, w tym pierwszego i jedynego króla Fidżi, Seru Espenisę zwanego Cakobau.
Swoje wspomnienia z wieloletniego pobytu na Fidżi wydała pod prostym pseudonimem „A Lady” – dama. Pseudonim doskonale dobrany, gdyż Mary Wallis bez wątpienia była damą, czyli takim typem kobiety, którego dziś nie da się już spotkać – tak jak nie spotkamy dziś awanturników dawnego typu, pozbawionych lęku odkrywców czy napędzanych autentyczną wiarą misjonarzy. A nie da się spotkać dam, gdyż słowo to, które znajdujemy w wyrażeniach „dama serca” czy też „dama dworu”, odnosiło się do kobiety z wyższej klasy, wytwornej (równie zapomniane słowo) i w pewnym sensie lepszej – lepiej ułożonej, lepiej wykształconej i mającej lepsze maniery.
Skoro jednak możemy wciąż jeszcze czytać o innych czasach, wróćmy do autorki cieszącej się sporą popularnością książki Life in Feejee, która ukazała się drukiem w Bostonie w 1851 roku z wielce wymownym mottem „Prawda jest dziwna, dziwniejsza niż fikcja”.
Mary Wallis, żona Benjamina Wallisa, miała wiele powodów, żeby być nie tylko damą, ale również podróżniczką. Jej panieńskie nazwisko brzmiało Cook, a rodzinny dom stał w Beverly, na północ od Salem, słynącego nie tylko z czarownic, ale również statków pływających na Pacyfik, między innymi po strzykwy zwane ogórkami morskimi lub trepangami – przysmak na azjatyckich i francuskich stołach. To właśnie na handlu nimi dorobił się pływający po morzach od piętnastego roku życia Benjamin Wallis, którego dwudziestoletnia Mary poślubiła w 1825 roku. Nim wspólnie ruszyli na Fidżi, Wallis już od co najmniej dziesięciu lat odwiedzał te wyspy, znając dokładnie panujący tam klimat, również kulturowy, w którego zrozumieniu pomagali mu nieliczni biali awanturnicy, którzy, jak David Whippy, zdobyli zaufanie wodzów.
Dlaczego Mary Wallis postanowiła towarzyszyć mężowi w niebezpiecznej wyprawie? Być może miała dosyć spędzania samotnych dni w oczekiwaniu na niego, działając w lokalnym Towarzystwie Przyjaciół Marynarzy Baptystów. Może zaś kierowała nią zwykła ciekawość i chęć przeżycia przygody, o której inni mogą tylko czytać w książkach.
W każdym razie przekonała Benjamina, że nie będzie dlań ciężarem w czasie następnej podróży i w lipcu 1844 roku na pokładzie statku „Zotoff”, po czterech miesiącach docierając do wybrzeży Nowej Zelandii. Stamtąd ruszyli na Fidżi, planując zatrzymać się w Levuce, centrum handlu trepangami, jednak w międzyczasie doszło do poważnych zawirowań politycznych. Dotarłszy do Ovalau dowiedzieli się, że Cakobau, władca Bau, który w tym czasie traktowany był jako najważniejsza osoba na Fidżi, nakazał wszystkim białym opuścić miasto. Ponieważ znaleźli się w środku ewakuacji, Wallisowie pomogli niektórym ludziom dostać się na północ, Mary zaś, po tym jak minęła trapiąca ją przez cały rejs z Ameryki choroba morska, zaczęła ze skrupulatnością etnologia i niesłabnącą ciekawością opisywać wygląd i zachowanie „prawie nagich” tubylców, których widywała wokół siebie, a którzy okazywali takie samo zainteresowanie jej osobą.
Benjamin Wallis i Mary Wallis w młodości.
Pierwsza mapa Fidżi przygotowana przez Amerykańską Ekspedycję Badawczą pod dowództwem kapitana Charlesa Wilkesa (Ch. Wilkes, Narrative of the United States Exploring Expedition During the Years 1838, 1839, 1840, 1841, 1842, Philadelphia 1845).
Podczas gdy Benjamin negocjował z Cakobau możliwość zatrudnienia tubylczych robotników do pracy przy połowie trepangów, Mary zdecydowała się zamieszkać na Viwie, w sąsiedztwie misjonarza Johna Hunta, który właśnie kończył tam prace nad pierwszym przekładem Nowego Testamentu na fidżyjski. Mary spędziła na wysepce kilka miesięcy, nadzwyczaj zadowolona ze zbudowanej dla niej chaty oraz towarzystwa członków misji, którzy z chęcią dzielili się nią opowieściami o osobliwościach życia na archipelagu.
Mój pobyt na Fidżi uważam za bardzo przyjemny. Mój mały domek jest przytulny, wygodny i wszyscy go podziwiają. Rodziny misjonarzy są towarzyskie i urocze. Nasze posiłki przebiegają w miłej atmosferze. Rozmowa jest żywa i inteligentna; w istocie jest to jedyny moment, w którym panowie pozwalają sobie na odpoczynek od żmudnej pracy. Jest to czas, w którym wypytuję o wszystko na temat Fidżi i Fidżyjczyków, a pan Hunt (który zawsze lubi udzielać informacji) nigdy nie wydaje się zmęczony odpowiadaniem na moje pytania; nie daje prędkich odpowiedzi i nie ucina tematu (jak to niektórzy mają w zwyczaju), ale wydaje się troszczyć o to, abym w pełni zrozumiała przedmiot moich dociekań. Jest to również czas, kiedy nie mamy poczucia, że każde usłyszane słowo kosztowało dolara, chociaż słuchałem takich, które warte były tych pieniędzy (M. Wallis, Life in Feejee. Five Years among the Cannibals, Boston 1851, s. 44).
Można podejrzewać, że płynąc na Fidżi Mary wiedziała już, że napisze o tym książkę, a prowadzone przez nią rozmowy z misjonarzami, handlarzami i oficerami statków ostatecznie temu miały służyć, podobnie jak obserwacje życia i obyczajów tubylców, z których chciała zdjąć – a nie było to łatwe – przyklejoną im już łatkę „biednych ludożerców”, budzących troskę na salonach.
W tamtym czasie na ryku wydawniczym nie było wielu relacji z podróży napisanych przez kobiety z tego prostego powodu, że kobiety w takich podróżach nie brały zazwyczaj udział – chyba że we wspomnianej już formie rozrywki rozładowującej napompowane testosteronem emocje. Jeszcze w XVIII wieku podróże morskie po Pacyfiku były tak ciężkie, że wielu mężczyzn, nawet silnych fizycznie, nie było w stanie im sprostać. Tropikalne choroby, szkorbut, huragany i sztormy oraz ataki tubylców sprawiały, że ludzi płynących na „wielki ocean południowy” uważano za nie lada śmiałków, którzy nie liczą się z życiem. Dopiero w XIX stuleciu, kiedy udoskonalono nie tylko metody nawigacji, ale również środki transportu, statki mogły zabierać oprócz załogi również pasażerów, którzy nie musieli lękać się cały czas o swoje bezpieczeństwo.
Jednak nawet wtedy trudno było znaleźć sprawozdania z morskich eskapad pisane przez kobiety, a ciesząca się dużą popularnością książka niejakiej Abby Jane Morell zatytułowana Opowieść o podróży na Ocean Etiopski, Ocean Atlantycki, Ocean Indyjski, Morze Chińskie, północny i południowy Pacyfik w latach 1829-1931 została faktycznie spisana przez mężczyzn (prawdziwymi autorami książki byli Samuel Woodworth i Samuel Knapp). Mary Wallis zapewne znała relacje z podróży spisane przez żony baptystycznych misjonarzy, których środowisko było silne w jej rodzinnym Massachusetts, takie jak choćby opis podróży do Birmy autorstwa Ann Judson, żony wielebnego Adozirama Judsona.
W 1841 roku ukazały się drukiem Wspomnienia Margaret Cargill, zmarłej na Fidżi żony misjonarza Davida Cargilla. Wspomnienia obejmowały całe jej życie, w tym ostatnie i ciężkie lata spędzone na Fidżi, gdzie – wnioskując z zawartych też w tomie listów – musiała cierpieć potworną samotność, pisząc do dawnej znajomej z Tonga, że „doszłam do wniosku, iż panie z Wysp Przyjacielskich [tak nazywano Tonga – DL] zapomniały, że jedna z nich, z którą łączyła ich niegdyś zażyłość, wciąż żyje na ludożerczym Fidżi” (M. Cargill, Memoirs of Mrs. Margaret Cargill, Wife of the rev. David Cargill, A Wesleyan Missionary, Insluding Notices of the Progress of Christianity In Tonga and Feejee, Lonfon 1841, s. 135.). Jest możliwe, że Mary Wallis czytała te wspomnienia choćby z tego względu, że jej mąż regularnie bywał na Fidżi i mogła chcieć dowiedzieć się od pokrewnej, kobiecej duszy, czego właściwie można spodziewać się po Archipelagu Kanibali.
Fidżyjczyk z maczugą, fotografia z 1884 roku (fot. A. Burton, Museum of New Zealand, Te Papa Tongarewa Collection).
Jeśli więc nawet zapoznała się z tym tomem, wydaje się, że lektura przygnębiających wspomnień pani Cargill ani jej nie zniechęciła, ani nie przestraszyła, gdyż w niedługi czas potem znalazła się dokładnie w tym samym miejscu, w którym biedna Margaret dokonała swego żywota. Jej celem nie było jednak relacjonowanie pracy męża, stosunkowo nudnej zresztą, ani też prowadzenie agitacji na rzecz przejęcia Fidżi przez jakąś imperialną potęgę, co często kierowało późniejszymi autorami – Anglikami, Francuzami czy Amerykanami. Przyświecał jej prosty cel poznania i zrozumienia ludzi, żyjących w sposób, który u wszystkich przedstawicieli cywilizowanych narodów budził przerażenie pomieszane ze wstrętem:
Chciałabym ukazać Fidżyjczyków takich, jakimi mogłam ich oglądać, wiernie opisując pewne cechy charakteru, które zaobserwowałem. Niewiele wiadomo o tym ludzie prócz tego, że są kanibalami. Mówi się, że nie ma ani jednego mieszkańca Viwy powyżej pięciu lat, który nie jadłby ludzkiego mięsa. Ręce zabitych są podawane dzieciom do jedzenia, a powszechną zabawą młodzieży, w czasach, gdy brakuje małych ciałek, jest mocowanie sznurka do drewnianej kłody i ciągnięcie jej przy wtórze okrzyków „Oto moje martwe ciało! Tutaj jest moje martwe ciało!”. Następnie wszyscy bawią się w ćwiartowanie i pieczenie (M. Wallis, Life in Feejee., S. 81-82).
Podobnie jak misjonarze, z którymi zresztą nawiązała przyjacielskie kontakty, Mary Wallis była bystrą obserwatorką, a jako kobieta oglądała Fidżi z nieco innej perspektywy niż robili to dotąd mężczyźni, dlatego jej opis jest szczególnie cenny. Typowo kobieca wrażliwość i intuicja sprawiała, że zwracała uwagę na drobne szczegóły, które umykały panom skupionym albo na handlu, albo na walce, albo na nawracaniu pogan. Widać to wyraźnie, jeśli porówna się opisy tych samych miejsc u Mary Wallis i innych autorów, choćby Zatoki Bua czy Viwy: mężczyzna ogląda nieznany ląd mając na uwadze sporządzenie mapy, zebranie okazów roślinnych bądź zwierzęcych, ewentualnie budowę fortu; kobieta zaś potrafi dojrzeć ulotną urodę pejzażu, który jedynie w krótkim i pierwszym błysku objawia swoje piękno.
Porzuciwszy na jakiś czas towarzystwo misjonarzy Mary znów wsiadła na statek, który płynąc wzdłuż brzegów wyspy Vanua Levu co jakiś czas rzucał kotwicę, a załoga i pasażerka wychodzili na brzeg, zbadać okolicę i porozmawiać z mieszkańcami. 20 maja 1845 roku Mary zanotowała:
Poszliśmy zobaczyć rafy. Było kompletna cisza, a woda lśniła niczym jedna wielka tafla szkła. Otoczeni przez przepiękne morskie twory, gdziekolwiek nie zwróciliśmy oczu, czuliśmy się jakby w jakiejś zaczarowanej scenie. Nawet na Fidżi są takie momenty, takie miejsca i krajobrazy. W związku z tym przypomina mi się następujące życzenie wyrażone przez pewną autorkę: „Niekiedy pragnę być daleko, na głębokim błękitnym oceanie, jedynie z niebem w górze i wodami w dole, aby pozwolić pojawić się myślom, które od dzieciństwa mieszkały w głębi mego serca i których słuchanie przez wulgarne uszy śmiertelników byłoby profanacją”. Czy gdyby mogła ona zjawić się tutaj w swej łódce, potrafiłaby „oswobodzić swój umysł”? Mogłaby obserwować wspaniałe łoża koralowe, podziwiając piękno ich różnych odcieni i kompozycji wśród błyszczących piasków. Tutaj też miałaby za słuchaczy beztroskie stworzonka, odziane w złoto i fiolet, inne zaś w lazur i srebro, zamiast nieokrzesanych lokatorów wielkiej głębiny, odzianych w posępną szarość. Kimkolwiek wszakże byłaby ta dama, sądzę, że nie znalazłaby poezji w samotności nad głębokim błękitnym oceanem i musiałaby długo szukać tych myśli, które uważa za zbyt wyrafinowane dla wulgarnych uszu śmiertelników (Wallis, Life in Feejee, s. 96-97).
Ten sposób ujęcia pokazuje, że Mary Wallis miała również ambicje literackie, a z tego, co wiadomo olbrzymi wpływ wywarły na nią wczesne książki Hermana Melville’a, pełne malowniczych i intensywnych opisów mórz południowych, z których dwie, Taipi oraz Omoo czytała w trakcie podróży. 16 czerwca 1847 roku, w trzecim roku swojej wyprawy zanotowała:
Właśnie zakończyłem czytanie Taipi i Omoo autorstwa Melville’a. Autor pisze przepięknie. Każde słowo ma znaczenie. […] Melville nigdy nie powinien przyjeżdżać na Fidżi, ponieważ istniałoby niebezpieczeństwo, że jego czytelnicy staną się kanibalami. Mógłby przedstawić obrzędy pogaństwa i kanibalizmu w sposób tak pociągający, że zapragnęliby cieszyć się rozkosznymi ucztami (Ibidem, s. 363-364).
W czasie podróży Wallis miała okazję spotkać Cakobau, wtedy już najważniejszego z fidżyjskich wodzów, który powoli dążył do przejęcia władzy na całym archipelagu. Spotkanie nie było udane. Wódz, jakiś czas wcześniej obrażony brakiem szacunku ze strony kapitana Jospeha Hartwella z „Gambii”, ostrzegł Wallisów, że jeśli zachowają się równie grubiańsko, czeka ich sroga kara – jaka, tego tylko mogli się domyślić. W całej relacji Wallis wciąż zresztą przewija się imię tego wodza, uwikłanego we wszystkie możliwe konflikty i intrygi, które w owym czasie uczyniły z Fidżi miejsce coraz mniej bezpieczne, zarówno dla obcych, jak i dla tubylców.
Seru Epenisa Cakobau (ok.1815 – 1883), vuniwalu (wódz wojenny) Bau, pierwszy i jedyny król Fidżi (fot F.H. Dufty i W.B.Dufty, ok. 1874, University of Southern California Libraries)
Benjami i Mary Wallisowie w dojrzałym wieku.
Spotkania z innymi wodzami, mniejszej bądź większej rangi, były bardziej sympatyczne. Pewnego dnia tui (wódz) Kaba, przebywający w okolicy chaty Mary wraz z czterema żonami, zapytał ją, ile kapitan Wallis ma żon. Gdy odpowiedziała, że jedną, oburzony i zarazem zmartwiony Kaba stwierdził: „Cóż za zły człowiek – ma tylko jedną żonę”. Wallis powiedziała mu, że to on jest złym człowiekiem, skoro ma tyle żon, na co „starzec serdecznie się roześmiał” (Ibidem, s. 77-78). Ogólnie rzecz biorąc, stwierdziła w innym miejscu. „uważam, że kiedy Fidżyjczycy nie są pobudzeni, wydają się bardzo mili” (Ibidem, s. 48).
Biała kobieta na Fidżi musiała – co zrozumiałe – budzić olbrzymie zainteresowanie tubylców, dużo większe niż budziłaby na Polinezji, gdzie nie tylko zdarzali się ludzi o jasnej karnacji skóry, ale również o niebieskich oczach i blond włosach. Jednak tutaj, wśród czarnoskórych Melanezyjczyków, biała marama, czyli dama, była kimś wyjątkowym. Dość często zdarzało się więc, że próbowano dotykać jej twarzy, włosów, dłoni, nie szczędzono jej także komplementów, które w oficjalnym i pełnym przesady języku, jakiego Fidżyjczycy używali przy takich okazjach – tym samym, w którym wychwalano wodza – nie były nawet krępujące, a po prostu niecodzienne.
Jeśli chcesz zostać zauważona, musisz jechać na Fidżi, gdzie powiedzą ci mnóstwo miłych rzeczy, takich jak: „Ona jest niczym oblicze słońca”; „Ona jest źródłem wszystkiego, co dobre”, a nawet „Ona jest bóstwem”. To naprawdę zaskakujące, że człowiek mógł przeżyć czterdzieści lat w cywilizowanym kraju, wśród inteligentnych ludzi, a jednak nikt nigdy nie odkrył w nim takiego piękna i tylu doskonałości (Ibidem, s. 47).
Mary Wallis w sumie odbyła trzy podróże na Fidżi. W czasie pierwszej zdążyła również popłynąć do Manili z ładunkiem trepangów, po czym wróciła jeszcze na archipelag na kilka miesięcy, odwiedzając między innymi Bau i – po raz kolejny – Viwę. Następnie, również przez Manilę, gdzie sprzedano trepangi, wróciła do domu latem 1848 roku, a więc po czterech latach żeglowania po południowej półkuli.
Zaledwie po czterech miesiącach spędzonych w klimacie umiarkowanym Wallisowie znów wyruszyli na Fidżi, ze smutkiem przyjmując wiadomość o śmierci wielebnego Hunta, który zmarł nie doczekawszy chwili, w której jego dzieło w postaci pierwszego przekładu Nowego Testamentu na fidżyjski zaczęło krążyć po wyspach. Tym razem małżeństwo zatrzymało się w Zatoce Bua u Thomasa Williamsa, autora fundamentalnej pracy na temat Fidżi Fiji and the Fijans, który podzielał pasje etnologiczne Mary. Po krótkim tym razem pobycie i załadowaniu statku wysuszonymi trepangami po raz kolejny ruszyli w stronę Manili, gdzie chińscy kupcy już czekali na swój przysmak. Druga podróż trwała prawie dwa lata, a do Salem Wallisowie powrócili w 1850 roku.
Tym razem pozostali w Ameryce na dłużej, a Mary udało się doprowadzić do publikacji książki, zawierającej opracowane i wzbogacone dzienniki podróżne, które spisywała przez ostatnie lata. Książka spotkała się z ciepłym przyjęciem, a wzmianki o niej pojawiły się nie tylko w prasie wschodniego wybrzeża, Bostonu czy Waszyngtonu, ale również w gazetach w dalekiej Kalifornii.
W 1851 roku Wallisowie wyruszyli na południowy Pacyfik po raz ostatni, a Mary znów pisała dziennik, którego jednak już nie opublikowała – ujrzał on światło dzienne dopiero w 1994 roku. Tym razem podróż nie ograniczyła się do Fidżi, ale obejmowała również Nową Kaledonię, na którą popłynęli wraz z zabranymi z Fidżi robotnikami, eksploatować nowe „złoża” trepangów, które odkryto na pełnych raf koralowych wodach wokół południowych krańców tej wyspy.
Mary Wallis przywiozła z Fidżi mnóstwo wspomnień, ale nie tylko. Przywiozła bowiem także Fidżyjkę. Jak to się stało? Otóż w listopadzie 1846 roku, pod koniec pierwszej podróży, na pokład przybył wódz Nadi, a widząc muszkiet w kajucie Wallisa, zapragnął go mieć. Zgodnie z relacją wielebnego Williamsa, kapitan powiedział wodzowi, że może dostać broń w zamian za dwie świnie. Niestety, wódz miał tylko jedną, ale jako ekwiwalent drugiej wysłał kapitanowi na pokład dziesięcioletnią dziewczynkę. Sama Mary opisuje to tak:
Dziś do chaty wszedł wódz, przyprowadzając ze sobą dziewczynę w wieku około dziesięciu lat. Powiedział, że chciałby, żeby pojechała do Ameryki, gdzie mogłaby nauczyć się gotować, czytać i szyć sukienki, a kiedy wrócimy, możemy ją przywieźć z powrotem. Powiedziałam mu, że nie spodziewam się wrócić na Fidżi.. „Nieważne” – odpowiedział. Ubrałam dziecko w sukienkę i postanowiłam ją zabrać, chyba że wpadnie jej do głowy, żeby dziś wieczorem wyskoczyć za burtę i wrócić do domu. Jej dialekt jest tak różny od wszystkich języków, jakie słyszeliśmy wcześniej, że nie możemy jej zrozumieć ani być przez nią zrozumiani (Ibidem, s. 289).
Fidżyjka z Viti Levu, zdjęcie z przełomu XIX i XX wieku (A.B. Brewster, The Hill Tribes of Fiji, Philadelphia 1922).
Następnego dnia statek ruszył w rejs powrotny do Ameryki. Dziewczynka, nazwana „Phebe”, została na pokładzie i po drodze uczyła się szyć, wyglądając na zupełnie szczęśliwą z faktu, że przygarnęła ją jakaś znaczna osoba. Trzeba mieć jednak świadomość, że Mary Wallis nie adoptowała Phebe – zabrała ją w charakterze służącej, najwyraźniej chcąc w ten sposób zastąpić tongijską pokojówkę, którą miała w czasie pobytu na Fidżi.
Mary Wallis była mimo wszystko typową przedstawicielką dziewiętnastowiecznych Anglosasów, którzy w sposób naturalny traktowali inne ludy jako gorsze od „rasy panów”, do której w swoim mniemaniu sami należeli. Mary Wallis, sama bezdzietna, automatycznie widziała w fidżyjskiej dziewczynce służącą i nie wynikało to z braku sympatii czy jakichś uprzedzeń, jak to się dziś opacznie nazywa, ale z uwagi na taką, a nie inną hierarchię wartości, jaka istniała wówczas w świecie zachodnim. Nawet misjonarze, choć poświęcali swoje życie dla zbawienia dusz Fidżyjczyków, nie traktowali ich wcale jako „swoich” czy podobnych sobie.
Nie należy jednak popadać w tanie moralizatorstwo. Mała Fidżyjka i tak miała piekielne szczęście, że skończyła jako służąca Wallisów a nie pieczeń wodza Nadi. Zważywszy na odmienny od fidżyjskiego dialekt, jakim się posługiwała, prawdopodobnie była jakąś niedojedzoną zdobyczą wojenną, która pozostawała żywa i świeża do czasu, aż na przykład brakłoby poczęstunku dla wizytującego osadę wodza.
Z rozsianych po późniejszych dziennikach Mary zapisków wynika, że Phebe popłynęła z nią w kolejne wyprawy na Fidżi jako osobista służąca, ucząc się faktycznie tego, co ponoć chciał wódz: gotować, być może czytać, a na pewno szyć. W Ameryce mogła oglądać rzeczy, o których Fidżyjczykom się nie śniło, a zainteresowanie, jakie budziła, nie było nieuprzejme, wydawała się zresztą bardzo z niego zadowolona.
Kiedy Wallisowie wraz z dziewczynką wrócili na Fidżi, Phebe z zachwytem opowiadała rodakom o swoich doświadczeniach, budząc powszechny szacunek – niczym Polak z PRL, któremu udało się w latach sześćdziesiątych odwiedzić Singapur albo Tokio. Okazało się zresztą – bo tak wynika z końcowych części opowieści Wallis – że matka dziewczynki żyje. Udało się nawet doprowadzić do ich spotkania, w trakcie którego matka „ucałowała w fidżyjski sposób każdą część twarzy dziecka i uroniła kilka łez”, a po otrzymaniu prezentów „chciała powrócić na brzeg”, mówiąc córce, żeby „lepiej została tam, gdzie jest”. Sama dziewczynka zaś następnego dnia stwierdziła, że „chciałaby pojechać jeszcze raz do Ameryki” (Ibidem, s. 413).
Nie wiadomo, jak dalej potoczyły się losy Phebe. Mary Wallis wspomina o niej jeszcze w zapiskach ze swojej trzeciej i ostatniej podróży. Wynika z nich, że dziewczynka, która miała już wówczas około szesnastu lat, znów popłynęła z Wallisami na Fidżi, gdzie jakiś lokalny stręczyciel zwany „Długim Tomem” proponował jej lekkie i przyjemne życie w zamian za pracę dla niego w wiadomym charakterze, co oburzyło Mary.
Czy Phebe wybrała dalszą służbę u Wallisów, czy też zdecydowała się na zawód, który ostatecznie zaprowadził ją pewnie do takiej spelunki, jaką opisał cytowany na początku Litton Forbes? Trudno powiedzieć. Jednak biorąc pod uwagę, że – jak śpiewał Stanisław Staszewski – „z wielu różnych dróg przez życie każdy ma prawo wybrać źle”, wszystko jest możliwe.