Eric Mjöberg: podróżnik ścigany przez duchy
Eric Mjöberg (1882-1938)
Lekarz, który odwiedził znanego podróżnika i pisarza Erica Mjöberga na krótko przed jego śmiercią w 1938 roku, napisał w swoim raporcie, że pacjent popadł w kompletny obłęd, żyje na skraju nędzy, otoczony resztkami swojej etnograficznej kolekcji, odmawia przyjmowania jedzenia i choć jest częściowo sparaliżowany, próbował zabić się, skacząc przez okno. Zapytany, czy wie, gdzie się znajduje, odpowiada, że tkwi w jakiejś „krainie poza realnym światem”, a broń, którą stale ma pod ręką, służy mu do ochrony przed tymi, którzy, jak twierdzi, „idą po niego”. Kim oni są? Naciskany Mjöberg wyjaśnia, że są to wondżiny1, nadprzyrodzone istoty z Czasu Snu, mitycznej epoki z aborygeńskich opowieści, w której przodkowie ludzi współistnieli z bogami, demonami i duchami. Wondżiny, stworzenia o białych twarzach i pozbawione ust, przybywają, aby ukarać podróżnika za coś, co zrobił w czasie jednej ze swych wypraw.
Takich wypraw w najdalsze zakątki kuli ziemskiej, do miejsc, w których nie stanęła dotąd stopa białego człowieka, odbył Mjöberg wiele. Ten wyjątkowo wysoki, silnie zbudowany, arogancki i budzący respekt mężczyzna od dzieciństwa pragnął zostać odkrywcą. Kusiły go nie tylko nieznane zakątki globu, których w owym czasie nie brakowało, ale również sława otaczająca podróżników, takich jak na przykład polarnicy Amundsen, Nansen czy Scott. Jednak Mjöberga nie interesowały lodowe pustynie biegunów, lecz kraje tropikalne, zwłaszcza leżące na dalekim wschodzie i południu: Australia i południowo–wschodnie krańce Azji. To właśnie podczas jednej z wypraw w tropiki Mjöberg zrobił coś, co ściągnęło nań karę mściwych demonów, które ze sławnego podróżnika i popularnego pisarza uczyniły wrak człowieka.
Eric Georg Mjöberg urodził się 6 sierpnia 1882 roku w osadzie Ås w hrabstwie Halland na zachodnim wybrzeżu Szwecji. Pochodził ze średniozamożnej, głęboko religijnej, mieszczańskiej rodziny, która zapewniła mu wykształcenie na Uniwersytecie w Sztokholmie. Tam, w 1908 roku, uzyskał dyplom z filozofii, pracując już w tym czasie jako asystent w dziale entomologicznym Muzeum Narodowego. W 1909 roku poślubił Esther Hellichius, został też sekretarzem Sztokholmskiego Towarzystwa Nauk Przyrodniczych.
Na ambitnego, palącego się do dalekich wypraw młodzieńca zwrócono uwagę, gdy zaczęto kompletować skład pierwszej szwedzkiej ekspedycji naukowej do północnej Australii, której celem był zebranie okazów botanicznych, zoologicznych, a także opisanie życia australijskich Aborygenów. Aborygeni cieszyli się wówczas powszechnym zainteresowaniem jako lud, który — wedle pewnych hipotez — mógł stanowić brakujące ogniwo w teorii Darwina, a więc stadium pośrednie między hominidami a Homo sapiens. Niektórzy badacze wprost twierdzili, że Aborygeni mogą być Neandertalczykami bądź też ich bliskimi krewniakami. Spodziewano się, że ich bliższe zbadanie może rzucić nowe światło na ewolucję człowieka (co ciekawe, współczesne badania genetyczne pokazują, że faktycznie, istnieje związek między afrykańskimi Neandertalczykami a australijskimi Aborygenami i Papusami z Nowej Gwinei).
W 1910 roku Eric Mjöberg został oficjalnie powołany na szefa szwedzkiej ekspedycji naukowej, która miała udać się na wyżynę Kimberley w północnej Australii, obszar porośnięty sawannami i rzadkimi lasami eukaliptusowymi, zamieszkały przez liczne plemiona Aborygenów. W skład ekspedycji, oprócz Mjöberga, który był odpowiedzialny za zbieranie okazów entomologicznych, wchodzili między innymi ornitolog Rudolf Söderberg, podróżnik Birger Rossberg, Cyrus Videl, wypychacz zwierząt, który pozostawił po sobie szczegółowy dziennik wyprawy, a także Yngve Laurell, kolekcjoner i etnograf, który zabrał ze sobą specjalny sprzęt — wówczas absolutną nowość techniczną — umożliwiający zapis mowy Aborygenów.
Ekspedycja wyruszyła ze Szwecji na pokładzie statku w listopadzie 1910 roku i po dziesięciu tygodniach wylądowała w porcie Derby, na północnym krańcu Australii. Już w czasie długiej morskiej podróży dały o sobie znać różnice charakterów członków wyprawy, co potem wielokrotnie utrudniało jej przebieg. Jak wspominał po latach Laurell, Mjöberg szybko dał się poznać jako zdecydowany, nieznoszący sprzeciwu człowiek, który za wszelką cenę chciał postawić na swoim. Tymczasem jednak, mimo niesnasek, musieli współpracować, mieli bowiem przed sobą długą podróż w głąb lądu, na wyżynę Kimberley, którą odbyli konnymi wozami po nieutwardzonych, pustynnych drogach, w potwornym upale i towarzystwie rojów dokuczliwych, nieustannie kąsających owadów. W czasie tej drogi na południe mieli okazję spotkać i obserwować „przedstawicieli najstarszej rasy ludzkiej, australijskich Murzynów”, jak zapisał w swoich notatkach Mjöberg, którzy „całkowicie różnili się od Murzynów z Afryki”: mieli wąskie usta, proste, a nie kręcone włosy, a ich nosy były zupełnie inne niż nosy Afrykańczyków, podobnie zresztą jak budowa ciała oraz, jak się później przekonano, wierzenia i obrzędy religijne. Po przebyciu ponad dwustu pięćdziesięciu kilometrów ekspedycja dotarła do miejsca zwanego Noonkanbah nad rzeką Fitzroy, gdzie założono główny obóz. Laurell wspominał potem, że obdarowywali tubylców ubraniami i błyskotkami, które ich bardzo cieszyły. Mjöberg z kolei opisał okoliczne oazy położone w dolinach rzeki jako rajski ogród, pełen zwierząt i roślin, gdzie życie wydaje się łatwe i beztroskie, gdyż przyroda i ziemia dają człowiekowi wszystko, czego może potrzebować, od pożywienia, po schronienie i materiały do wyrobu narzędzi.
Choć Mjöberg oficjalnie miał zajmować się owadami, dużo bardziej pasjonowali go ludzie, których życie i obyczaje przedstawił w opublikowanych później książkach. Wbrew przeważającym wówczas opiniom, i temu, co dzisiaj mu się zarzuca, nie traktował Aborygenów jako podludzi czy wręcz zwierząt. Jego podejście miało w sobie sporo romantyzmu i fascynacji ludami żyjącymi w harmonii z naturą, doskonale dostosowanymi do otoczenia, nieskażonymi cywilizacyjnym zepsuciem i trwającymi przy naturalnych wierzeniach, dzięki którym lepiej i głębiej rozumieli otaczający świat (podobny pogląd znajdujemy również w relacjach z jego późniejszych wypraw). Mjöberga zainteresowała sztuka Aborygenów, a tworzone przez nich na skałach, na broni i tkaninach geometryczne wzory zestawiał z popularnym wówczas kubizmem. Zdawał sobie sprawę z tego, że Aborygeni ze swoją unikalną kulturą i religią mogą nie przetrwać kontaktu z cywilizacją białego człowieka, dlatego też krytycznie oceniał próby ich chrystianizacji oraz działalność protestanckich misjonarzy, którzy, jego zdaniem, przyczyniali się do wyginięcia rdzennych Australijczyków; rozważał też skuteczne sposoby ochrony tubylców, jak choćby odizolowanie ich od niszczącego kontaktu z białymi osadnikami.
Członkowie szwedzkiej ekspedycji do Australii, od lewej: Eric Mjöberg, Yngve Laurell, Cyrus Videl, Rudolf Söderberg, Gustaf Hulten, Birger Rossberg, Ivar Dahlsten.
Szwedzcy podróżnicy spędzili w okolicach Noonkanbah kilka miesięcy, polując między innymi na kangury, zbierając okazy roślinne i zwierzęce, prowadząc obserwacje życia krajowców. Dla tych ludzi północy dłuższy pobyt w tropikach był wielkim wyzwaniem. Musieli znosić nie tylko skrajnie wysokie temperatury panujące na pustyni, ale również sporadyczne deszcze nawiedzające dolinę, a także dokuczliwe owady. Początkowy entuzjazm i zapał związany z gromadzeniem zbiorów szybko przerodził się w apatię i zniechęcenie. Zdarzało się, że Szwedzi całymi dniami leżeli w namiotach, czasem pogrążeni w letargu, czasem pijani. O prowadzeniu dalszych badań w tych warunkach nie było mowy. Potrzebne im było jakieś nowe, ekscytujące wyzwanie.
W marcu 1911 roku tubylcy pokazali Szwedom dawne cmentarzysko, na którym pochowano ludzi, którzy przekroczyli różne tabu. Zaprowadzili ich także do miejsca, w którym zwłoki umieszczone były, zgodnie z lokalną tradycją, na drzewach: znajdowały się tam szczątki starców, a także kobiet i dzieci. Członkowie ekspedycji, mający już pod dostatkiem okazów zwierząt i roślin, doszli do wniosku, że oto nadarzyła się okazja zdobycia nadzwyczajnego trofeum: autentycznych szkieletów Aborygenów, które mogłyby posłużyć do badań nad pochodzeniem tego ludu i jego miejscem w ewolucji człowieka. Od tego momentu głównym celem podróżników stało się zdobycie jak najlepiej zachowanych kości, do czego dopingował przede wszystkim Mjöberg, coraz bardziej zafascynowany tajemniczym australijskim ludem. Zaczęło się więc ściąganie szkieletów z drzew. Niektóre kości były już całkowicie wysuszone, inne były jednak wciąż połączone tkanką, którą trzeba było rozcinać ostrymi nożami, aby poszczególne kości dało się zapakować.
Tubylcy protestowali, grozili, a nawet straszyli zemstą rozgniewanych duchów, jednak członkowie ekspedycji niewiele sobie z tego robili. Wkrótce znaleziono kolejne kości, szczególnie dobrze zachowane szkielety małych dzieci, na których wisiały wciąż jeszcze pasma skóry i mięśni. Na leżącej na północ od Noonkanbah Mount Anderson odkryto groty, do których nie miał wstępu żaden człowiek, pełne kości zmarłych i świetnie zachowanych czaszek. Zwłaszcza ten ostatni rabunek wywołał poruszenie wśród tubylców, którzy próbowali przeszkodzić białym w zabieraniu trofeów, choć bali się, że zostaną zastrzeleni. Z kolei biali, obawiając się, że krajowcy będą chcieli odzyskać szczątki siłą, ustawili straże wokół obozu, czuwając w dzień i w nocy, obserwując tubylców odprawiających wokoło dziwne obrzędy pełne zaklęć, które — jak uznał Mjöberg — ewidentnie były wymierzone w białych.
Członkowie ekspedycji doskonale wiedzieli, że dokonują świętokradztwa. Usprawiedliwiali się działaniem „dla dobra nauki”, aby uspokoić sumienie i zabezpieczyć się przed ewentualnymi atakami w kraju, nie mieli jednak wątpliwości, że to, co robią, jest złe. Yngve Laurell przyznał po latach, że starali się zbierać szkielety w ukryciu, wiedzieli bowiem, że dla tubylców jest to profanacja tak samo bolesna, jak sytuacja, w której ktoś przybyłby do Szwecji i ukradł szczątki ich własnych przodków. Aborygeni byli ponadto przekonani, że takie działanie rozgniewało wondżiny, duchy chmur i deszczu zamieszkujące kałuże, źródła, jeziora i rzeki, których naskalne przedstawienia liczące cztery tysiące lat można do dziś oglądać w Kimberley. Laurell i Mjöberg wiedzieli, że Aborygeni uznali członków ekspedycji za przeklętych, gdyż duchy będą do skutku szukały ciał zabranych z miejsca ich pochówku i nie spoczną, dopóki nie osiągną celu. Tym, którzy dopuścili się profanacji, już do końca życia miały towarzyszyć tajemnicze głosy, jęki i wyłaniające się z mroku wizerunki trupio bladych, pozbawionych ust twarzy.
Wizerunek wondżinów w rejonie Kimberley (Wikimedia Commons).
We wrześniu 1911 roku szwedzka ekspedycja rozpoczęła przygotowania do powrotu do kraju. Kiedy jednak jej członkowie, obładowani skrzyniami pełnymi eksponatów, dotarli do portu, pojawił się poważny problem: jak wywieźć skradzione szkielety Aborygenów z Australii? Inspektorzy celni zaczęli skrupulatnie badać drewniane skrzynie i natrafili na jedną wypełnioną kośćmi, ale Mjöberg zapewnił ich, że są tam tylko szkielety kangurów. Czy do przekonania celników użył łapówki, czy faktycznie nie zauważyli oni różnicy między kośćmi ludzi i kangurów — tego już się nie dowiemy. Tak czy owak szkielety opuściły brzeg Australii pod koniec 1911 roku, a na początku kolejnego ekspedycja szczęśliwie dotarła do Szwecji. Jej powrót był wielkim wydarzeniem, a zgotowane jej członkom powitanie można porównać do powitania w kraju zwycięskiej reprezentacji piłkarskiej powracającej z mistrzostwem świata. Oprócz tysięcy okazów wypchanych zwierząt przywieziono również żywe stworzenia, między innymi kangura, który wzbudził powszechne zainteresowanie prasy i publiczności. Po skatalogowaniu zbiorów okazało się, że Szwecja zyskała jedną z najlepszych na świecie kolekcji australijskiej fauny i flory, nie mówiąc już o bogatych zbiorach etnograficznych. A co się stało ze szkieletami skradzionymi z aborygeńskich cmentarzysk? Z różnych powodów nie włączono ich do prezentowanych w muzeach zbiorów. Wielkie drewniane skrzynie zawierające kości złożono w podziemiach muzeum i przez niemal sto lat nikt do nich nie zaglądał i nikt o nich nie słyszał.
Członkowie ekspedycji, choć po powrocie cieszyli się wielką sławą i zainteresowaniem mediów, wydawali się być w kiepskiej kondycji, co tłumaczono długim pobytem w niezdrowym, tropikalnym klimacie. Ich drogi szybko rozeszły się. Laurell wyjechał do Chin, gdzie spędził następnych kilka dekad, Söderberg i Videl zajęli się swoimi sprawami, Birger Rossberg zaś, który od dawna miał problemy z alkoholem, wpadł w depresję i popełnił samobójstwo. Jedynie Mjöberg cieszył się dobrym zdrowiem i zażywał sławy odkrywcy, uzyskując dość szybko tytuł doktora w zakresie zoologii. Jednak i jego dotknęła tragedia: w jakiś czas po powrocie do Szwecji utonął jego kilkuletni syn, Curt.
W rezultacie pięć miesięcy po powrocie do Szwecji Eric Mjöberg znów był na statku płynącym w kierunku Australii, gdzie miał zamiar poprowadzić kolejną ekspedycję, tym razem zupełnie samodzielnie. W sierpniu 1912 roku wylądował we Fremantle niedaleko Perth na zachodnim brzegu Australii, skąd udał się do Adelajdy. Odwiedził Melbourne, Sydney i Brisbane, a w październiku rozpoczął prace badawcze w rejonie Mount Tambourine i płaskowyżu Lamington w południowej części stanu Queensland. W grudniu powrócił do Brisbane, aby wysłać zebranych tysiąc okazów do Szwecji, a następnie udał się w lasy deszczowe na północy Queensland, w rejon miast Cairns, Malanda, rzek Tully i Johnstone, aż do Yarrabah, gdzie dotarł w sierpniu 1913 roku. Tam udało mu się sfilmować tańce lokalnych Aborygenów, których zwyczaje szczegółowo opisał, porównując plemiona aborygeńskie lasów deszczowych z tymi, które mieszkają na obszarze pustynnym Kimberley. Jego wnioski, dotyczące adaptacji tych ludów do środowiska, uważa się za aktualne do dziś.
We wrześniu 1913 roku Mjöberg dotarł znów do Melbourne, a w grudniu tego samego roku powrócił do Szwecji. Tym razem również spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem, a przywiezione przezeń zbiory wzbogaciły Muzeum Etnograficzne w Sztokholmie. Wkrótce po powrocie rozwiódł się z żoną i zaczął prowadzić życie wykładowcy-podróżnika, popularyzując swoje doświadczenia w dwóch, cieszących się wielkim powodzeniem książkach: Wśród dzikich zwierząt i ludów Australii z 1915 roku (oryginalny szwedzki tytuł: Bland vilda djur och folk i Australien) oraz Wśród ludzi z epoki kamienia w dziczy Queensland z 1918 roku (Bland stenåldersmänniskor i Queenslands vildmarker). Jak sam później wspominał, podczas swoich wypraw do Australii: „będąc samotnym białym człowiekiem, nauczyłem się pierwszych lekcji trudnej sztuki przystosowania się do życia w wiecznie zielonych pierwotnych lasach, gdzie miliony istnień rodzą się i giną w każdej sekundzie. Walka o byt sprowadza się tam do jednoznacznej formuły: jedz albo bądź zjedzony”.
Pisując do międzynarodowych czasopism geograficznych, badacz szybko stał się znany również poza granicami kraju i w 1916 roku wyjechał na dwa lata do Stanów Zjednoczonych z cyklem wykładów na temat australijskich Aborygenów. USA odwiedzał jeszcze wielokrotnie, jako wykładowca i naukowiec. Podejmował też kolejne podróże. Tym razem nie ruszył do Australii, lecz postanowił poznać inny, wciąż słabo zbadany obszar, jakim były południowo-wschodnie krańce Azji, a zwłaszcza Archipelag Sundajski obejmujący Borneo, Sumatrę, Celebes i Jawę. Na wyspach tych znaleźć można było nie tylko nieznane dotąd okazy entomologiczne — a owady wciąż były pasją Mjöberga — ale również zetknąć się z ludami równie tajemniczymi, jak australijscy Aborygeni i żyjącymi, podobnie jak oni, w epoce kamienia.
W 1919 roku Mjöberg wyjechał na Sumatrę, gdzie rozpoczął pracę w Stacji Eksperymentalnej należącej do holenderskiej korporacji Deli Maatschappij, działającej na terenie Sułtanatu Deli od 1889 roku. Firma ta otrzymała od sułtana koncesję na handel tytoniem i herbatą, a w czasach swojej świetności prowadziła również w Medan na północy Sumatry instytut badawczy, do którego pozyskano wielu znanych naukowców, w tym również Mjöberga. Pracował on tam do 1922 roku, a następnie, jako osoba doskonale znająca lokalne stosunki, został mianowany wicekonsulem szwedzkim w tym rejonie. Następnie otrzymał propozycję kierowania Narodowym Muzeum Sarawaku, założonym pod koniec XIX wieku w Kuching, mieście na północy Borneo pełniącym wówczas stolicę prywatnego królestwa, dziś prowincji Malezji. Instytucja ta miała na celu gromadzić i opracowywać wszelkiego rodzaju materiały dotyczące przyrody i kultury Borneo i działa do dziś, będąc największym kompleksem muzealnym w Azji Południowo–Wschodniej po Muzeum Narodowym w Singapurze. Mjöberg doskonale nadawał się do pełnienia funkcji kuratora muzeum i przez dwa lata pracy, do 1924 roku, nie tylko wzbogacił zbiory, ale również miał okazję obserwować lokalne stosunki w Sarawaku, czemu dał wyraz w swojej książce Borneo. W krainie łowców głów.
[…]
Okładki pierwszych wydań książek Mjöberga relacjonujących jego wyprawy do Australii
Eric Mjöberg odbył jeszcze kilka podróży po południowych i wschodnich krańcach Azji, między innymi badając Półwysep Malajski oraz indonezyjskie wyspy, w tym Bali. Swoje wspomnienia z wypraw zawarł w kolejnych, cieszących się popularnością książkach: W dzikich, pierwotnych lasach tropików: przygody i doświadczenia w Indiach Holenderskich (1928, opublikowanej w 1930 roku w języku angielskim jako Forest Life and Adventures in the Malay Archipelago) oraz Wyspa tysiąca świątyń. Badania i przygody na Bali (1929).
Choć Mjöberg zdawał się wciąż cieszyć doskonałym zdrowiem i niewyczerpanymi siłami, faktycznie jego stan, zarówno fizyczny, jak i psychiczny, powoli się pogarszał. Pod koniec lat dwudziestych zaczął cierpieć na trudne do zdiagnozowania dolegliwości, których próby leczenia w kolejnej dekadzie znacznie pogorszyły jego kondycję. Podróżnik czuł się coraz gorzej, nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie, skarżąc się na omamy i halucynacje, jednak nikt nie był w stanie wyjaśnić przyczyn jego dolegliwości. We wstępie do swojej ostatniej książki På giftets vingar (Na skrzydłach trucizny) ten twardy człowiek wspominał:
Moja naturalnie silna budowa ciała najwyraźniej pozwoliła mi przejść przez paratyfus, malarię tertiana, malarię tropikalną, cholerę i czerwonkę bez negatywnych skutków, a także pokonać pewne drobne komplikacje, takie jak ukąszenia węża i skorpiona oraz inne zatrucia krwi. Jadowita ryba ukryta w rzecznym błocie użądliła mnie w piętę i przykuła do łóżka na trzy tygodnie. Kiedy w 1926 roku zakończyłem dłuższe podróże badawcze, w Drottninggatan w Sztokholmie czułem się jak w domu. Najwspanialsze było to, że czułem się całkowicie zdrowy i sprawny, byłem w doskonałej formie zarówno fizycznej, jak i psychicznej. W latach 1927–1929 odwiedziłem różne rejony południowo-wschodniej Azji w trzech oddzielnych podróżach. Przebywając na Jawie w 1928 roku odczuwałem przez trzy tygodnie lekki wzrost temperatury i towarzyszące temu zdenerwowanie. Najbardziej wykwalifikowany lekarz w Surabaja, niestrudzony doktor Nowak, poddał moje ciało gruntownym ogólnym badaniom wszelkimi dostępnymi środkami, ale mógł jedynie udzielić mi następującej pociechy: „Jest pan całkowicie zdrów, ale mimo to muszę przyznać, że coś jest nie tak, a temperatura 38 stopni co wieczór budzi niepokój”.
Po powrocie do domu temperatura spadła do normalnego poziomu, ale coraz bardziej wyczuwalna była nerwowość i towarzyszące jej lekkie drżenie prawej ręki. Po powrocie z podróży do Indii w 1929 roku szukałem lekarstwa na te nerwowe drgawki u sztokholmskiego lekarza, jednak nie był w stanie stwierdzić, jaka choroba odpowiada za te objawy. Zwróciłem się wówczas do innego specjalisty, który od razu ustalił, że cierpię na tzw. parkinsonizm, zespół chorobowy, który objawia się stopniowo narastającymi drgawkami, nerwowością i brakiem koordynacji mięśni ciała.
Aby stłumić drżenie i zmniejszyć sztywność, lekarz zalecił regularne przyjmowanie małych dawek skopolaminy, co przyniosło mi pewną ulgę. Ponieważ objawy mogły wywołać śpiączkę, skonsultowałem się z naszym czołowym specjalistą w dziedzinie zapalenia mózgu, profesorem Nilsem Antonim, który od tego czasu leczył mnie różnymi metodami, jednakże nie był w stanie ustalić rzeczywistej przyczyny moich cierpień. Kiedy żaden środek nie pomagał, sam wpadłem na pomysł poddania się leczeniu hipnotycznemu. Profesor Antoni nie uważał tego pomysłu za nierozsądny i dlatego oddał mnie w ręce specjalisty w dziedzinie hipnozy, doktora Odencrantza. Jednak również hipnoza nie miała żadnego wpływu na mój stan. W porozumieniu z profesorem Antonim doktor Odencrantz zaproponował odstawienie na jakiś czas skopolaminy i zamiast tego spróbowanie innej trucizny, atropiny, która, zgodnie z jego doświadczeniem, bywała skuteczna w niektórych podobnych przypadkach. Leczenie rozpoczęliśmy na początku marca 1933 roku, ale w rezultacie wystąpiły silne objawy zatrucia, któremu towarzyszyło chwilowe zamroczenie. W celu uzyskania odpowiedniej opieki zostałem przewieziony do szpitala, gdzie zbadali mnie fachowcy [Eric Mjöberg, På giftets vingar: sällsamma upplevelser under en medicin förgiftning, Stockholm 1934, s. V–VI].
Wspomniana książka Na skrzydłach trucizny: dziwne doświadczenia podczas zatrucia lekami, ostatnia, jaką napisał Mjöberg, ukazała się w 1934 roku. W przeciwieństwie do pozostałych jego prac nie zawierała opisu podróży w nieznane zakątki Ziemi, lecz sprawozdanie z przerażającej i fascynującej zarazem podróży w głąb duszy, w trakcie której spotykał postacie ze swojego życia oraz demony z „krainy poza realnym światem”, jak sam to nazywał. W swoich wizjach Mjöberg doświadczył między innymi podróży do USA na pokładzie superszybkiej, niewidzialnej maszyny, napędzanej „genialnym mechanizmem przyswajającym kwas węglowy z powietrza”, która, przybierając formę chmury, zabrała go na międzynarodowy pokaz storczyków, na którym on sam zaprezentował, znalezioną w górach Adirondack dzięki pomocy nadludzkiej istoty, orchideę kilkumetrowej wysokości. Dalsze perypetie autora opisane w książce były jeszcze dziwniejsze — wskutek spisku trafił on do bolszewickiego więzienia w Rosji, krążył po świecie wraz z tajemniczymi towarzyszami, aż wreszcie odbył podróż na inną planetę, której mieszkańcy przypominali australijskich Aborygenów.
Oddając książkę do druku, sam Mjöberg nie był już pewien, które z opisanych wydarzeń rozegrały się w realnym świecie, a które tylko w jego wyobraźni.
Wrażenia i przeżycia pędzą w szaleńczym korowodzie, wyobraźnia odlatuje z rozpiętymi skrzydłami i tworzy urojenia, które kąsają z taką intensywnością, że późniejsze ich wspomnienia jawią się bardziej żywo niż obrazy pamięciowe rzeczywistych i normalnych doświadczeń w świecie zmysłów. […] Jak dobrze wiadomo, zwykłe sny mają tendencję do sięgania wstecz w czasie i łączenia się z wydarzeniami lub doświadczeniami, które z tego czy innego powodu wywarły na nas głębokie wrażenie i dlatego pozostają w bezdennych czeluściach nieświadomości. Są to zdarzenia, które w moim przypadku wiązały się z przejściem przez jakąś próbę ognia lub podróżą przez czyściec. […] nigdy w życiu nie miałem tak ciekawych i oryginalnych przeżyć, jak podczas tamtych dni […]. W każdym razie chciałbym liczyć na to, że kiedyś nadejdzie chwila otrzeźwienia i okaże się, iż niektóre produkty mojego chwilowo podrażnionego mózgu były prawdziwymi snami. Jednak kwestii tej nie jest w stanie rozwiązać nawet najbardziej uzdolniony ziemski lekarz [Ibidem].
Okładka ostatniej książki Mjöberga, Na skrzydłach trucizny z 1834 roku
Pisząc Na skrzydłach trucizny, Mjöberg leżał już częściowo sparaliżowany, pod opieką drugiej żony, Anny Aagaard-Gieseke, którą poślubił jeszcze w 1918 roku. Ten sławny niegdyś podróżnik i szanowany uczony w krótkim czasie popadł w zapomnienie, a trapiące go coraz silniejsze lęki, obsesje i psychozy doprowadziły do niemal calkowitego zerwania kontaktów ze światem zewnętrznym. Pozbawiony środków do życia, powoli wyprzedawał eksponaty ze swojej kolekcji, którą kompletował w czasie licznych podróży. Choć konsultował się z kolejnymi lekarzami, nie udało się postawić trafnej dignozy. Wiele z dziwnych objawów mogło być skutkiem ubocznym przyjmowanych środków chemicznych łagodzących omamy, jednak prawdziwe źródło choroby pozostało tajemnicą. On sam coraz częściej twierdził, że widzi wokół siebie pozbawione ust postacie o białych twarzach — aborygeńskie wondżiny, które nękają go z zemsty za zbezczeszczone w Kimberley szczątki. Ścigany przez istoty ze Świata Snu Eric Mjöberg zmarł 8 lipca 1838 roku w Sztokholmie w wieku pięćdziesięciu sześciu lat. Pochowano go w sztokholmskim kościele Gustawa Wazy, a jego krypta znajduje się tuż obok grobu innego uczestnika australijskiej ekspedycji, ornitologa Rudolfa Söderberga6.
Jednak ta historia ma dalszy ciąg. W 2001 roku, po niemal dziewięćdziesięciu latach spoczywania w podziemiach sztokholmskiego muzeum przywiezione przez Mjöberga z Australii szczątki Aborygenów zwróciły uwagę pracowników. Przeglądając i katalogując zbiory ze zdumieniem odkryli, że w drewnianych skrzyniach oprócz eksponatów roślinnych i zwierzęcych znajdują się również ludzkie kości i czaszki — w tym czaszki małych dzieci. Zainteresowanie Mjöbergiem i jego wyprawami odżyło, a jego losami zajęli się zarówno naukowcy, jak i dziennikarze, a także wnuczka podróżnika, Lotte Mjöberg, która wybrała się do Australii, aby spotkać potomków ludzi, wśród których przebywał jej dziadek. Okazało się, że również wśród Aborygenów z rejonu rzeki Fitzroy w Kimberley pamięć o Szwedzie okradającym groby ich przodków wciąż jest żywa. Większość z nich powtarzała również przekazaną im przez przodków historię o duchach, które miały ścigać tych, którzy dopuścili się profanacji grobów. Cała ta historia opowiedziana została w filmie dokumentalnym Dark Science w reżyserii Johana Gabrielssona, w którym oglądać możemy również jej końcowy akt: przewiezienie szczątków ze Szwecji do ich pierwotnego miejsca spoczynku. W sztokholmskim muzeum pojawili się przedstawiciele Aborygenów z Kimberley, którzy odprawili odpowiednie obrzędy, zapewniające kościom przodków spokojny powrót. Można mieć nadzieję, że kiedy w 2004 roku zmarli powrócili do rodzinnej ziemi, uspokojone wondżiny przestały nękać duszę Erica Mjöberga, który odtąd spoczywa w pokoju.