Stanley. Człowiek nie do zdarcia
Damian Leszczyński
Spotkanie Henry’ego Stanleya z Davidem Livingstone’em w Udżidżi nad jeziorem Tanganika 10 listopada 1871 roku (grafika z epoki).
Jeśli istnieje jakaś scena, która uosabia zachodnie wyobrażenia o pierwszych podróżach w głąb Afryki, to niewątpliwie jest nią moment spotkania Henry’ego Stanleya i Davida Livingstone’a w 1871 roku w osadzie Udżidżi nad brzegiem jeziora Tanganika. Dwóch białych ludzi, natykając się na siebie w sercu Czarnego Lądu, w miejscu całkowicie odciętym od cywilizacji, tłocznym od tubylców, handlarzy niewolników i poszukiwaczy kości słoniowej, wita się kurtuazyjnie, jak gdyby spotkali się przypadkiem w centrum Londynu, a młodszy uprzejmie zagaduje starszego: „Doktor Livingstone, jak sądzę?”.
W tej historii spotkania pięćdziesięcioośmioletniego Livingstone’a i trzydziestoletniego zaledwie Stanleya wszystko jest niezwykłe, awanturnicze i bajkowe, całkowicie różne od dzisiejszej rzeczywistości: zupełnie inni ludzie, inny świat, inny Zachód i inna Afryka. Obaj mężczyźni, nadzwyczaj twardzi — nawet jak na owe czasy — stali się ikonami dziewiętnastowiecznej kultury, jeden wcześniej, drugi później, a ich nazwiska wywoływały jednoznaczne skojarzenia z wielką przygodą. Czytając dziś ich wspomnienia i dzienniki — bo obaj pozostawili po sobie wiele książek — możemy tylko wyobrażać sobie bezpowrotnie utracony świat pierwotnych i autentycznych wypraw w nieznane, kierowanych niepowstrzymaną pasją poznawczą, w których stawką było zdrowie i życie.
W swojej biografii Stanleya niemiecki pisarz Jakob Wasserman, dorastający w czasie, gdy nazwisko Stanleya było na ustach wszystkich, pisze: „cały świat rozbrzmiewał jego imieniem; był on bohaterem całej generacji chłopców i młodzieńców; gdy wymawiano jego nazwisko, brzmiało ono jak fanfara; istnienie takiego jak on człowieka miało wówczas w sobie coś z bajki” [J. Wasserman, Bula Matari. Życie Stanleya, Warszawa 1933, s. 7]. Dziewiętnastowieczna literatura, nie tylko podróżnicza, pełna jest odniesień do osoby Stanleya, a jego podróże pilnie śledziły codzienne gazety w Europie i Ameryce. Jednak mimo olbrzymiego zainteresowania prasy, Stanley nie miał w sobie nic z medialnych idoli naszych czasów — był raczej ich przeciwieństwem. U progu epoki nowoczesnej jawił się jako postać wyjęta z przeszłości — i to właśnie fascynowało czytelników. Stanley był bowiem — jak celnie zauważa wspomniany Wasserman — rodzajem konkwistadora, typem kompletnie obcym przemysłowej cywilizacji mieszczańskiej, kimś jakby wyrwanym wprost z epoki wielkich odkryć, kiedy odważni, a nawet szaleni awanturnicy, jak Cortés, Pizzarro czy Orellana, przemierzali nieznane lądy, podbijając ich mieszkańców. Istotą jego charakteru było działanie, niespotykana dziś wola przetrwania oraz dążenie do raz obranego celu — za wszelką cenę. W innym świecie, w innych czasach stałby się królem jakiegoś skrytego w głębi dżungli państwa, w którym rządziłby niczym Kurtz z Jądra ciemności, brawurą i brutalnością zdobywając sobie posłuch tubylców. Właśnie ta brawura i czasem brutalne traktowanie innych budziły już w jego czasach słowa krytyki, dziś zaś, w naszej przewrażliwionej epoce, Stanley często staje się czarnym bohaterem podboju Afryki, potępianym za to, że zamiast prowadzić dialog, używał bata i winchestera.
Kim był Henry Morton Stanley i w jaki sposób ten amerykański — jak się przedstawiał — dziennikarz trafił nad jezioro Tanganika? Zacznijmy od tego, że nie nazywał się Henry Stanley i nie był Amerykaninem. Przyszedł na świat 28 stycznia 1841 roku w targowej osadzie Denbigh na północy Walii jako John Rowlands, syn osiemnastoletniej Elizabeth Parry oraz Johna Rowlandsa, hulaki i niebieskiego ptaka, który z rzadka tylko trzeźwiał (według niektórych źródeł ojcem małego Johna nie był Rowlands, ale James Vaughan Hall, adwokat i radny z Denbigh, który uwiódł Elizabeth Parry, a gdy odkrył, że jest w ciąży, przekupił Rowlandsa, żeby przyznał się do ojcostwa). Mały John nigdy nie poznał ojca i sądził, że zmarł on kilka miesięcy przed jego narodzeniem, choć stary Rowlands żył do 1854 roku. Ten brak ojca, podobnie jak fakt, że był — o czym mu stale przypominano — bękartem, silnie wpłynął na jego charakter i sposób radzenia sobie z trudnościami. We wstępie do pisanej u schyłku życia, a opublikowanej już po śmierci Autobiografii pisał:
Nie mam teraz powodu, by ukrywać historię moich wczesnych lat […]. Mogę opowiedzieć o tym, skąd się wziąłem i jak moje istnienie kształtowało się w relacjach z innymi, jak moja natura rozwijała się pod wpływem różnych okoliczności i jaki był tego ostateczny rezultat po ciężkich życiowych próbach. Mogę opowiedzieć, jak z miękkiej, delikatnej drobiny w kołysce stałem się piłką w rękach losu, aż nabrałem hardości i nauczyłem się odpierać kopniaki, stając się twardym człowiekiem, obserwującym nastroje i humory tej wielkiej masy istot ludzkich, które przemykały obok mnie (The Autobiography of Sir Henry Morton Stanley, red. D. Stanley, London 1909, s. XV).
John Rowlands w wieku piętnastu lat, zanim stał się Henry’em Mortonem Stanleyem
Tych kopniaków od losu, które otrzymał John Rowlands w pierwszych kilkunastu latach swojego życia, było sporo, a otoczenie, w jakim dorastał, skrajnie nędzne, brudne i ponure, przywodzi na myśl powieści Dickensa. Porzuconym przez matkę chłopcem zajął się dziadek, Moses Parry, który niebawem zmarł — w dniu, w którym obiecał solidnie złoić skórę małemu Johnowi za rozbicie dzbana. Po śmierci dziadka chłopiec na krótki czas trafił pod opiekę krewnych, którzy dość szybko pozbyli się go, dając mu możliwość poznania na własnej skórze zalet systemu opieki społecznej wiktoriańskiej Anglii. Pod pretekstem wizyty u ciotki, zabrali małego Johna do pobliskiego przytułku St. Asaph, gdzie oddali go w ręce byłego górnika, Jamesa Francisa, jednorękiego sadysty, któremu gmina zaproponowała w ramach rekompensaty posadę opiekuna. Założona w 1837 roku placówka St. Asaph była skrzyżowaniem sierocińca, poprawczaka i hufca pracy, gdzie przetrzymywano niemal dwie setki porzuconych bądź zbiegłych dzieci. Przemoc, zarówno między wychowankami, jak też stosowana przez nadzorców, była na porządku dziennym, zdarzały się nawet przypadki pobicia dzieci na śmierć.
Trafiwszy w wieku pięciu lat do tego miejsca, John Rowlands, aby przetrwać, chwytał się różnych sposobów — od żarliwych modlitw do biernego i czynnego oporu, od pokory wobec Boga i jego aniołów, po lęk przed knowaniami diabła i demonów. O szczegółach możemy przeczytać w Autobiografii, której autor pobytowi w St. Asaph zawdzięczał prostą życiową naukę: bądź twardy, nie ufaj nikomu i polegaj tylko na sobie.
Kiedy John Rowlands miał około dwunastu lat, do ośrodka trafiło jego przyrodnie rodzeństwo, a on sam miał okazję przez moment widzieć swoją matkę, której początkowo nie poznał, a której spojrzenie, jak wspomina, było tak pełne niechęci i odrazy, że nie ośmielił się do niej podejść. Kilka kolejnych lat spędził jeszcze w przytułku — teraz już starszy, bardziej doświadczony i silniejszy — aż w końcu w lipcu 1855 roku pożegnał to miejsce. Co prawda twierdził, że uciekł stamtąd wraz z kilkoma wychowankami, ale dziś już wiemy, że opuścił St. Asaph na własne życzenie, udając się do kuzyna, który zgodził się nim zaopiekować. Jego brutalny wychowawca, James Francis, rozstał się z tym miejscem kilka lat później, trafiając do szpitala dla obłąkanych w Denbigh.
Młody Rowlands spędził jakiś czas u dalszej rodziny w walijskiej osadzie, gdzie w zamian za dach nad głową i jedzenie pomagał w gospodarstwie. Szybko jednak skłócił się z krewnymi i wyruszył do ciotki mieszkającej w Tremeirchion, nie wytrzymał tam jednak długo. Skoro nie mógł sobie znaleźć miejsca w Walii, poradzono mu, aby udał wraz z inną ciotką, Mary, do Liverpoolu. Było to pierwsze duże miasto, które zobaczył, pełne kupców, marynarzy, rzezimieszków i włóczęgów, z niepowtarzalną atmosferą portu, do którego zawijały żaglowce z całego świata. Imał się tam różnych zajęć, aż w końcu, przy okazji dostarczania mięsa na pokład trójmasztowca „Windemere”, regularnie wożącego emigrantów Ameryki, doszedł do wniosku, że czas wziąć sprawy w swoje ręce. Korzystając z okazji, został chłopcem okrętowym i ruszył przez Atlantyk, gnany młodzieńczymi marzeniami o przygodach na dalekim zachodzie.
Rzeczywistość oczywiście wyglądała inaczej niż marzenia. W porównaniu z pracą na morzu życie w przytułku wydawało się sielanką, a brutalność, z jaką spotkał się młody Rowlands ze strony marynarzy, wykraczała poza wszelkie pomysły obłąkanego Jamesa Francisa. Do tego dochodziła choroba morska, podłe jedzenia, stały chłód, mokre ubranie i posłanie, no i rzecz jasna, ciągła praca, często bezsensowna, polegająca na przykład na polerowaniu stale obmywanego przez fale pokładu. Po pięćdziesięciu dniach tego piekła chłopak był bliski załamania, na szczęście statek dobił do Nowego Orleanu. John Rowlands, przeklinając marynarski los, błyskawicznie zszedł na brzeg i zniknął w tłumie. Zaczął się nowy rozdział w życiu młodego włóczęgi, tym razem nie przypominający już książek Dickensa, lecz raczej Londona i Stevensona.
Doświadczywszy wszelkich wzlotów i upadków wolnego życia w Nowym Świecie, spotkał na swojej drodze kogoś, kto na zawsze odmienił jego los, a nawet jego samego. Zgodnie z opisem podanym w Autobiografii — a pamiętajmy, że jej autor lubił koloryzować i umiejętnie kształtował swój wizerunek — spotkanie to wyglądało tak:
Zobaczyłem dżentelmena w średnim wieku siedzącego przed sklepem, czytającego poranną gazetę. Ze względu na jego gładki ciemny garnitur z alpaki i wysoki kapelusz, wziąłem go za właściciela sklepu […]. Spojrzawszy na tę szacowną postać i mądrą twarz, odważyłem się zapytać:
— Czy potrzebuje pan kogoś do pomocy, sir?
— Słucham? — zapytał gwałtownie. — Co powiedziałeś?
— Szukam pracy, proszę pana, pytałem, czy potrzebuje pan pomocnika.
— Pomocnik… — odpowiedział powoli, przyglądając mi się uważnie. — Nie, nie sądzę, żebym go potrzebował. Po co mi on? Skąd pochodzisz? Nie jesteś Amerykaninem.
— Przybyłem z Liverpoolu, sir, niecały tydzień temu, statkiem. Zaciągnąłem się jako kabinowy, ale kiedy wyszliśmy w morze wylądowałem na pokładzie, gdzie maltretowano mnie przez cały rejs. W końcu uznałem, że jestem zbędny i odszedłem. Ponieważ jest pan pierwszym dżentelmenem, którego spotykam, pomyślałem, że zwrócę się do pana z prośbą o pracę albo o radę, jak ją zdobyć.
— A więc — odparł, odchylając się na krześle — jesteś bez przyjaciół w obcym kraju i chcesz pracować, aby dorobić się fortuny, tak? A co umiesz robić? Potrafisz czytać? Co to za książka w twojej kieszeni?
— To moja Biblia, prezent od naszego biskupa. Umiem czytać, sir — odpowiedziałem z dumą (Ibidem, s. 87).
Henry Morton Stanley w 1865 roku w mundurze
Napotkany mężczyzna nazywał się Henry Hope Stanley i był bogatym pośrednikiem w handlu między Nowym Orleanem a Hawaną i Indiami, mieszkającym z żoną w okazałej posiadłości. Przekonawszy się, że chłopak dobrze czyta i potrafi pisać, nakarmił go, a potem polecił zatrudnić jako sprzedawcę w firmie Speake & McCreary, z którą współpracował. Tak więc zanim Rowlands-Stanley spotkał Livingstone’a musiał na swojej drodze spotkać prawdziwego Henry’ego Stanleya: i w tym momencie Walijczyk John Rowlands umarł, a narodził się Amerykanin Henry Morton Stanley. Jak bowiem czytamy w rozdziale Autobiografii zatytułowanym „Spotykam ojca”, w jakiś czas później Henry Hope postanowił zaadoptować młodego człowieka, który w czasie jego nieobecności troskliwie opiekował się jego umierającą żoną.
Bóg mu objawił, że powinien przysposobić mnie do życia i być dla mnie tym, kim byłby prawdziwy ojciec. „Krótko mówiąc”, powiedział, „ponieważ jesteś zupełnie sam na świecie, bez rodziców, krewnych lub dobroczyńców, przyrzekam uznać cię za swego syna i przygotować do kariery kupieckiej; a w przyszłości będziesz nosił moje imię — Henry Stanley”. Powiedziawszy to, wstał i zanurzając ręce w misce z wodą, uczynił znak krzyża na moim czole i odprawiwszy rytuał chrztu, napomniał mnie, abym nosił moje nowe imię (Ibidem, s. 121).
Przez kolejne dwa lata, jak twierdzi we wspomnieniach Stanley, jego przybrany ojciec wypełniał swoją obietnicę, ucząc go kupieckiego fachu i zabierając ze sobą w podróże handlowe. Jednak to szczęśliwe życie nie mogło trwać wiecznie. W 1861 roku Stanley senior wyjechał w interesach do Hawany, gdzie zmarł, a Stanley junior znalazł się w punkcie wyjścia.
Ta historia, brzmiąca jak streszczenie wiktoriańskiej powieści przygodowej, niemal w całości jest fikcją, a biografowie Stanleya wykazali, że idealistyczny obraz zawarty w Autobiografii bardziej oddaje pragnienia i emocje jej autora niż fakty. Żona Henry’ego Stanleya seniora nie zmarła na rękach młodego Johna Rowlandsa, lecz żyła aż do 1878 roku, podobnie jak jej mąż. Nie ma też żadnych dokumentów potwierdzających adopcję młodego Walijczyka, który nie mieszkał w domu nowoorleańskiego kupca, lecz w internatach szkół, do których ten posyłał go na własny koszt. To rozminięcie się z prawdą w opisie młodzieńczych lat często jest interpretowane na niekorzyść Stanleya i traktowane jako powód, aby nie ufać również jego późniejszym opowieściom o przygodach w Afryce. Wydaje się jednak, że powody Stanleyowskiej idealizacji spotkania z dobroczyńcą są inne. Całe jego życie naznaczone jest bowiem czymś w rodzaju kompleksu Telemacha, czyli poszukiwaniami zaginionego ojca. Widać to w jego opowieści o kupcu-wybawcy, od którego przejął imię, a także w relacji z Livingstone’em, którego traktował jak ojca i którego dzieło odkrywcze postanowił po jego śmierci kontynuować — niczym jego prawdziwy syn, w przeciwieństwie do rodzonego potomka, który wybrał inną drogę.
Choć więc Henry Stanley senior oficjalnie nie adoptował młodego Johna Rowlandsa, on sam w głębi serca zawsze uważał się za jego syna, nawet jeśli doszło między nimi w pewnym momencie do zerwania, po którym nigdy więcej się nie spotkali.
W 1861 roku wybuchła wojna secesyjna, która początkowo mało obchodziła naturalizowanego Amerykanina, pracującego jako sprzedawca w sklepie w Cypress Bend w Arkanzas. Jednak szybko następujące po sobie wydarzenia, a zwłaszcza propaganda wojenna sprawiły, że dwudziestolatkowi trudno było uniknąć pytań o to, czemu nie zaciąga się do wojska i nie walczy z jankesami. W 1862 roku Stanley, mimo niechęci do wojny, którą postrzegał jako sprawę polityków, wstąpił do wojsk Konfederacji. Walczył w bitwie pod Shiloh, w której dostał się do niewoli. Choć uniknął honorowej śmierci w walce, niewiele brakowało, aby zmarł na tyfus w obozie jenieckim. Jedyną szansą na przeżycie okazała się zmiana barw i przejście na stronę Północy, na co dość szybko się zdecydował. Stawka tej wojny była mu obojętna, a w ten sposób uratował życie i odzyskał wolność. Dość szybko trafił do marynarki jako kancelista na fregacie „Minnesota”, z której w 1865 roku uciekł podczas postoju w porcie — podobnie jak wcześniej wymknął się ze statku „Windemere”.
Portret Stanleya w wieku około dwudziestu lat
Od tego momentu młody Stanley zaczyna prowadzić życie, któremu pozostanie wierny do końca: życie podróżnika i korespondenta. W Saint Louis dostaje pracę w lokalnej gazecie, domagającej się relacji ze zdobywania dalekiego zachodu Ameryki. Odbywa podróże na wybrzeże Pacyfiku, do San Francisco, dociera także do Salt Lake City i Denver. W 1866 roku wraz z innym reporterem, Harlowem Cookiem, oraz niejakim Lewisem Noe w roli „asystenta”, wyrusza do Turcji, planując wyprawę śladami Marco Polo aż na Daleki Wschód. Z powodów finansowych oraz zatargów z Turkami wyprawa kończy się jednak fiaskiem, młodzi ludzie trafiają do więzienia jako rabusie, ale podczas tej awanturniczej podróży młody Stanley ma okazję używać swojego słynnego bata, który później stanie się jego znakiem rozpoznawczym.
Po powrocie z Turcji pracuje znów jako korespondent, opisując rozpoczynające się właśnie wojny z Indianami. O czerwonoskórych ma zmienne opinie: najpierw ich popiera, sławiąc ich naturalną potrzebę wolności, później zaś atakuje jako „krwiożerczych dzikusów”, stając po stronie wojsk federalnych. Jego reportaże, pisane sugestywnym i barwnym językiem, trafiają do rąk Jamesa Gordona Bennetta juniora, syna wydawcy „New York Herald”, jednej z najpoczytniejszych wówczas gazet amerykańskich. Już jako jej korespondent Stanley zostaje wysłany po raz pierwszy do Afryki, aby relacjonować brytyjską ekspedycję do Abisynii mającą uwolnić angielskich zakładników przetrzymywanych przez lokalnego władcę. Abisyński cesarz Teodor, postać równie malownicza, jak szalona, poczuł się urażony odmownym listem królowej Wiktorii, której proponował sojusz, i w odwecie zaczął nękać białych ludzi w swoim państwie, zwłaszcza misjonarzy i dyplomatów. Uwięzienie tych ostatnich w twierdzy Magdala stało się pretekstem do interwencji wojskowej, której przebieg relacjonować miał Stanley. Dzięki sprytnemu układowi z obsługą telegrafu młody reporter zapewnił sobie pierwszeństwo w dostarczaniu światu wiadomości, a „New York Herald” jako pierwszy opublikował informacje o wyniku oblężenia Magdali, samobójstwie Teodora i sukcesie brytyjskiej wyprawy. W nagrodę w 1868 roku Stanley otrzymał stanowisko głównego zagranicznego korespondenta gazety.
Od razu ruszył w drogę. Udał się do Aten, opisał zabytki greckie, następnie do Smyrny, którą odwiedził już wcześniej w czasie swojej nieudanej ekspedycji do Turcji, potem na Rodos, do Bejrutu i Aleksandrii, skąd słał cieszące się olbrzymim powodzeniem reportaże. Na krótki czas zatrzymał się w Londynie — czy spotkał się wtedy z mieszkającym tam Henrym Stanleyem seniorem, nie wiadomo — a następnie dostał zadanie opisania rewolucji, która wybuchła właśnie w Hiszpanii i doprowadziła do upadku monarchii. To właśnie tam, tuż po wysłaniu korespondencji dotyczącej krwawych rozruchów na ulicach Walencji, w październiku 1869 roku otrzymał od swojego szefa, Jamesa Gordona Bennetta, telegram, który miał na zawsze odmienić jego życie.
Zgodnie z poleceniem udał się do paryskiego hotelu, gdzie spotkał się ze swoim pryncypałem. Bennett, rówieśnik Stanleya, nie tracąc czasu na wstępne rozmowy, od razu zapytał go, czy wie, gdzie obecnie przebywa David Livingstone. Stanley, oczywiście, nie wiedział; przypuszczał, że nie żyje. Bennett przyjął taką możliwość, miał jednak prosty plan: musi pan, powiedział Stanleyowi, znaleźć Livingstone’a, żywego bądź martwego, nieważne, gdzie jest, nieważne, jakie środki pochłoną jego poszukiwania — trzeba go odszukać i wszystko to opisać na łamach „New York Heralda”.
Zauważmy, że podczas tej rozmowy Stanley ani razu nie zapytał, kim jest Livingstone. W tamtym czasie każdy bowiem wiedział, kim jest Livingstone i miał ogólne wyobrażenie o tym, gdzie może być. Dla ludzi drugiej połowy XIX wieku było oczywiste, że doktor Livingstone to najbardziej śmiały i odważny odkrywca Afryki i jeśli żyje, to na pewno przebywa gdzieś w głębi Czarnego Lądu. Ale dokładnie gdzie — tego nie wiedział nikt. A ponieważ od czasu otrzymania ostatnich wieści od doktora minęło już kilka lat, rozmaite rozpowszechniane przez prasę plotki, mówiące o jego śmierci bądź ślubie z murzyńską księżniczką, rozpalały wyobraźnię wszystkich.
[…]