Livingstone i grzmiący dym
Wodospady Wiktorii na rzece Zambezi, litografia angielskiego podróżnika i malarza Thomasa Bainesa z 1865 roku
O wielkich wodospadach na rzece Zambezi David Livingstone słyszał już w 1851 roku, kiedy przybył w te okolice wraz z Williamem Oswellem. Sebituane, wódz plemienia Makololo, które w latach dwudziestych XIX wieku osiedliło się w dolinie Zambezi, wielokrotnie mówił mu o „grzmiącym dymie”, słyszał też opowieści o uosabiającym wodospady potworze żyjącym w rzece i porywającym czółna. Nie udało mu się jednak zobaczyć wodospadów aż do grudnia 1855 roku, kiedy powracał z zachodniego wybrzeża Afryki, płynąc w dół Zambezi wraz z wodzem Sekeletu i dwustu ludźmi Makolo. Kiedy 13 grudnia 1855 roku ekspedycja dotarła w okolice Chobe (dzisiejsza Botswana), Livingstone poprosił, aby pokazano mu „grzmiący dym”. Rankiem 16 grudnia niewielka grupa wyruszyła w dół rzeki.
Rankiem dotarliśmy do wyspy o skalistych brzegach, otoczonej głęboką wodą, zwanej Kalai. Była ona wystarczająco duża, aby pomieścić sporą osadę. Po północnej stronie znalazłem zagrodę ozdobioną wieloma ludzkimi czaszkami przytwierdzonymi do słupów. Po jednej stronie ułożono sporą stertę czaszek hipopotamów w doskonałym stanie. Niedaleko, u stóp drzew, dostrzegliśmy grób wodza Sekote otoczony płotem z siedemdziesięciu kłów słoniowych, skierowanych czubkami do wewnątrz; trzydzieści kolejnych chroniło miejsce spoczynku krewnych. Większość kłów niszczała pod żarem słońca, ale kilka, znajdujących się w cieniu, był w zupełnie dobrym stanie. Chciałem wziąć jeden z hipopotamich kłów, nie widziałem bowiem dotąd większych okazów, ale obawiałem się, że krajowcy uznają to za świętokradztwo, a wszelkie ewentualne niepowodzenia wyprawy za karę. Ludzie Batoka wierzą, że Sekote zakopał tu garnek z miksturą, która mogłaby wywołać epidemię w okolicy. Ci tyrańscy władcy umieli wykorzystać lęki swojego ludu.
Z tego miejsca mieliśmy ruszyć na północny wschód, postanowiłem zatem następnego dnia zobaczyć słynne wodospady na rzece Zambezi. Często o nich słyszeliśmy, odkąd przybyliśmy do tej krainy. Jedno z pytań zadanych przez Sebituane [wodza Makololo] brzmiało: „Czy w waszym kraju jest dym, który grzmi?”. Makololo bali się podejść dość blisko, aby zbadać wodospady, ale spoglądając na nie z podziwem z oddali mówili – odnosząc się do pary i huku — Mosioatunya, czyli „tam grzmi dym” i stąd też ich nazwa Mosiotunya. Wcześniej nazywano je Shongwe, co, jak podejrzewam, znaczy „kipiący kocioł”, choć nie jestem tego pewien. Ponieważ byłem przekonany, że pan Oswell i ja byliśmy pierwszymi Europejczykami, którzy kiedykolwiek dotarli do Zambezi w sercu tej krainy, pozwoliłem sobie na tę samą swobodę, co Makololo, i nazwałem je Wodospadami Wiktorii — była to jedyna angielska nazwa, jaką nadałem czemukolwiek w tym rejonie.
Sekeletu chciał mi towarzyszyć, ale ponieważ mieliśmy na razie tylko jedno czółno, zrezygnował. Po dwudziestu minutach żeglugi od Kalai ujrzeliśmy kolumny pary wznoszące się w odległości pięciu lub sześciu mil. Było ich pięć, a ich białe podstawy wyraźnie wyróżniały się na ciemnym tle zalesionego wzgórza, podczas gdy szczyty zdawały się mieszać z chmurami i wyraźnie ciemniały w miarę wznoszenia się i faktycznie wyglądały niczym dym. Cała sceneria była niezwykle piękna: brzegi i wyspy rozsiane na rzece zdobiła leśna roślinność o najróżniejszych kolorach i formach, a w czasie naszej wizyty wiele drzew było obsypanych kwiatami. […]
Wodospady Wiktorii widziane od strony zachodniej (fot. D. Leszczyński)
Kiedy dotarłem do miejsca oddalonego około pół mili od wodospadu, opuściłem łódź, i przesiadłem się do lekkiego czółna prowadzonego przez tubylców dobrze znających bystrza, którzy, korzystając z wirów i basenów stojącej wody między wystającymi skałami, podpłynęli do wyspy pośrodku rzeki, leżącej na skraju krawędzi, z której spada woda. Istniało ryzyko, że zmiotą nas prądy, ale na szczęście rzeka była tu płytka, w innym bowiem wypadku dotarcie tu byłoby niemożliwe. Choć kraniec wyspy, na którym wylądowaliśmy, znajdował się kilka jardów od wodospadu, nie było widać, dokąd płynie ta olbrzymia masa wody; wydawało się, że znika w głębi ziemi w poprzecznej szczelinie szerokiej na zaledwie osiemdziesiąt stóp. Przerażony podpełzłem do brzegu wyspy i spojrzałem w dół na wielką wyrwę ciągnącą się na całej szerokości Zambezi. Strumień szeroki na tysiąc jardów spadał o jakieś sto stóp poniżej [ok. 30 m – faktycznie spadek wynosi prawie 110 m], gdzie nagle zwężał się do piętnastu czy dwudziestu jardów. Spadki wywołane były pęknięciami w twardej bazaltowej skale od prawego do lewego brzegu Zambezi, które następnie ciągnęły się wzdłuż lewego brzegu przez trzydzieści lub czterdzieści mil. Wyglądało to, jakby Tamiza w Londynie runęła w przepaść, a następnie rwała przez trzydzieści mil, kipiąc i rycząc między stromymi brzegami czarnej bazaltowej skały, oddalonymi od siebie zaledwie o sto stóp. Kiedy spoglądałem w głąb szczeliny po prawej stronie wyspy nie widziałem nic poza gęstą białą chmurą, na której kreśliły łuk dwie jasne tęcze. Z chmury tej unosił się niczym dym wielki słup pary wodnej sięgający dwustu bądź trzystu stóp, który następnie, skraplając się i ciemniejąc, powracał w postaci deszczu, który przemoczył nas do suchej nitki.
Po lewej stronie wyspy można dostrzec, jak biała, falująca masa wody toczy się w stronę szczeliny. Okruch skały, który oderwał się i sterczał z wody nieco dalej, pozwolił mi oszacować odległość do krawędzi wodospadu na jakieś sto stóp. Pionowe ściany tej gigantycznej szczeliny zbudowane są z masy skalnej o ciemnobrązowym kolorze. Z tej strony, z której spada woda, krawędź jest starta na dwie lub trzy stopy, a jej kawałki odpadły, tak że wygląda jakby była ząbkowana. Przeciwległy kraniec jest w doskonałym stanie i tylko po lewej stronie skała wygląda, jakby miała odpaść. Z lewego brzegu wyspy dobrze było widać jak masa wody wyrzuca kolumnę pary, wytryskując ze skały i tworząc gruby śnieżnobiały słup sięgający dna. Spadając, słup ten rozpada się na kilka węższych, a każdy z nich wyrzuca strumienie piany. Te spadające masy wody można porównać jedynie do miriad małych, pędzących w jednym kierunku komet, z których każda ciągnie za sobą długi ogon piany. Z pięciu kolumn, o których wspomniałem wcześniej, dwie największe znajdowały się po prawej stronie wyspy, jedna zaś po lewej, a tworzące je strumienie były szersze niż rzeka Clyde w Stonebyres w Szkocji w czasie powodzi. Choć był to czas niskiej wody na Zambezi, oszacowałem, że ma ona na krawędzi rozpadliny prawie sześćset jardów szerokości i jakieś trzy stopy głębokości. Całkowita szerokość rzeki powyżej wodospadu wynosiła tysiąc jardów.
Wodospady Wiktorii, widok z południa (fot. D. Leszczyński)
Makololo twierdzą, że im dalej na wschód, tym rozpadlina staje się głębsza. W pewnym miejscu jej ściany są tak nachylone, że ludzie mogą zejść na dół, poruszając się w kucki. Pewnego razu lud Makololo, ścigając zbiegłych Batoka, zobaczył, jak uciekający nie zdołali zatrzymać się na krawędzi i dosłownie roztrzaskali się o dno. „Ujrzeli w dole strumień ciągnący się niczym biały sznur tak głęboko, że zakręciło im się w głowie i szybko zawrócili”. Jeśli chodzi o szerokość strumienia na dnie rozpadliny nie jestem w stanie podać żadnych informacji; z twardości skały można by wnosić, że szerokość szczeliny na dole nie będzie większa niż na górze, ale możliwe, że dalej od wodospadu jej krańce mogą się rozchodzić, a części znajdujące się poza zasięgiem wzroku mogą być szersze niż „biały sznur” na powierzchni. Być może szczelina ta rozgałęzia się, a strumień wpływa pod skały, jednak nie udało mi się tego ustalić.
W pobliżu wodospadów znajdowały się trzy miejsca, w których wodzowie Batoka składali ofiary i modlili się do Barimo — jednym z tych miejsc była wyspa, na której się znajdowaliśmy. Wybrali miejsca swych modłów tak, aby słyszeć ryk katarakty i widzieć jasne łuki chmur. Musieli spoglądać na tę scenę z podziwem podsycanym tajemniczą naturą samej rzeki. Wioślarze śpiewają tu taką pieśń:
Leeambye! Nikt nie wie, skąd pochodzi i dokąd zmierza.
Kolory barwiące rozpryskującą się ścianę wody, które gdzie indziej widzieli tylko jako tęczę, mogły doprowadzić tubylców do przekonania, że jest to siedziba bóstwa. Ludzie Makololo, którzy udali się ze mną w pobliże Gonye, z podziwem patrzyli na to zjawisko. Gdy jest oglądane na niebie, nosi nazwę motséoabarimo — tłuczek bogów. Tutaj mogli zbliżyć się do tego symbolu i patrzeć, jak trwa nieruchomo ponad zgiełkiem dochodzącym z dna rozpadliny — niczym Ten, który zasiada na wysokościach, sam niezmienny, ale rządzący wszystkimi zmieniającymi się rzeczami. Wszelako nie zdając sobie sprawy z Jego prawdziwej natury, w sercach swych nie mieli podziwu dla piękna i dobra.
Nacieszywszy oczy tym wspaniałym widokiem, wróciłem do moich przyjaciół na wyspie Kalai.
przełożył Damian Leszczyński
[D. Livingstone, Missionary Travles and Researches in South Africa. New Edition, London 1899, s. 342–344]