Głowa Memnona
Giovanni Battista Belzoni
Giovanni Battista Belzoni
Giovanni Belzoni (1778-1823) to jedna z najbardziej malowniczych postaci w gronie odkrywców starożytnego Egiptu. Człowiek wielu zawodów i wielu zajęć, z urodzenia Włoch, pracujący w Anglii jako artysta cyrkowy i siłacz, w 1815 roku trafił do Kairu. Będąc z zamiłowania inżynierem, przedstawił ówczesnemu władcy Egiptu, Muhammadowi Alemu, projekt urządzenia nawadniającego, które miało zrewolucjonizować egipskie rolnictwo. Jednak wskutek różnych zbiegów okoliczności zamiast reformatorem agrarnym Belzoni stał się słynnym na cały świat poszukiwaczem i odkrywcą starożytności. Jego pierwszym zadaniem zleconym mu przez brytyjskiego konsula w Egipcie Henry’ego Salta, było przewiezienie do Aleksandrii gigantycznego popiersia Ramzesa II ze świątyni Ramesseum w zachodnich Tebach (świątynię tę zwano wówczas Memnonium). Podejmując się tego zadania i ruszając łodzią w dół Nilu Belzoni nie zdawał sobie sprawy, jak wiele trudności będzie musiał pokonać. A największe z nich nie dotyczyły samej rzeźby, lecz lokalnych urzędników i notabli, którzy robili co mogli, aby utrudnić Belzoniemu działanie. Oto fragmenty jego relacji.
Wizyta w Karnaku i Luksorze
22 lipca po raz pierwszy zobaczyliśmy ruiny Teb i dobiliśmy do brzegu w Luksorze.
Proszę, aby czytelnik miał na uwadze, że nawet na podstawie relacji najzręczniejszego i najbardziej utalentowanego podróżnika można mieć zaledwie niedoskonałe wyobrażenie na temat rozległości tebańskich ruin. Jest absolutnie niemożliwe, aby wyobrazić sobie to miejsce nie ujrzawszy go. Najbardziej wzniosłe pojęcie, jakie można by sobie wyrobić na podstawie znajomości najwspanialszych przykładów naszej współczesnej architektury, byłoby tylko niedoskonałym obrazem tych ruin, tak wielka jest różnica, nie tylko w wielkości, ale i w proporcjach, formie, konstrukcji. Nawet ołówek może dać tylko nikłe pojęcie o całości. Miałem wrażenie, jakbym wkroczył do miasta olbrzymów, którzy po długim konflikcie zginęli, pozostawiając po sobie ruiny swoich świątyń jako jedyny dowód swego istnienia.
Świątynia w Luksorze ukazuje podróżnikowi w jednej chwili największe wspaniałości Egiptu. Rozległy propylon z dwoma obeliskami i olbrzymimi figurami z przodu, szereg masywnych kolumn, mnogość pomieszczeń oraz sanktuarium, opisane przez pana Hamiltona wspaniałe zdobienia pokrywające każdy fragment ścian i kolumn sprawiają, że zadziwiony podróżnik zapomina o wszystkim, co do tej pory oglądał. Jeśli jego uwagę przyciągną strzeliste pozostałości północnej części Teb, które wyłaniają się ponad koronami palm, stopniowo zagłębi się w przypominający las zespół ruin świątyń, kolumn, obelisków, kolosów, sfinksów, portali i nieskończonej liczby innych obiektów, które w jednej chwili uświadomią mu, iż opis ich jest niemożliwy.
Po zachodniej stronie Nilu podróżnik wkracza w coraz to nowe cudowności. Świątynie w Gurna, Memnonium [nazwa nadana przez Greków świątyni grobowej Ramzesa II], Medinet Habu świadczą o rozległości tego wielkiego miasta po tej stronie rzeki. Niezrównane kolosalne postacie na równinach Teb, liczne grobowce wykopane w skałach, zwłaszcza te w wielkiej Dolinie Królów, z ich malowidłami, rzeźbami, mumiami, sarkofagami, figurami itp., wszystko to zasługuje na podziw wędrowca, który nie przestaje się zastanawiać, jak naród, który niegdyś był tak wielki, że wzniósł te zdumiewające gmachy, mógł tak daleko popaść w niepamięć, że nawet jego język i pismo są nam zupełnie nieznane.
Po pobieżnym obejrzeniu Luksoru i Karnaku, do których zaprowadziła mnie ciekawość zaraz po przybyciu, przepłynąłem na zachodnią stronę Nilu i udałem się prosto do Memnonium. Musiałem minąć dwa kolosy na równinie [tzw. Kolosy Memnona, przedstawiające siedzącego Amenhotepa III, pierwotnie stały przy wejściu do jego świątyni grobowej, która się nie zachowała]. Nie muszę mówić, że byłem zdumiony. Są okaleczone, jednak ich rozmiary wzbudzają podziw.
Widok Karnaku (rys. G. Belzoni, Six New Plates Illustrative of the Researches and Operations of G. Belzoni in Egypt nad Nubia, London 1822, New York Public Library Digital Collection).
Następną rzeczą, która przyciągnęła mój wzrok, było Memnonium. Wznosi się ono na równinie zalewanej co roku przez Nil. Woda sięga do propylonu i chociaż jest on znacząco niżej położony niż świątynia, pozwolę sobie zauważyć, że może to być jeden z dowodów na to, że koryto Nilu znacząco podniosło się od czasu budowy Memnonium, gdyż trudno zakładać, że Egipcjanie zbudowaliby propylon, który jest wejściem do świątyni, tak nisko, że nie mogliby z niego korzystać przy wysokim poziomie wody. Są na to również inne dowody, które będę jeszcze miał okazję przedstawić w tym tomie. Kolumny tej świątyni i liczne grobowce wykute w znajdującej się za nią wysokiej skale stanowią osobliwy pejzaż.
Kiedy wkroczyłem do ruin, byłem zaskoczony widokiem wielkiego posągu Memnona – a może Sesostrisa, Ozymandiasa, Phamenopha [imiona faraonów zniekształcone w starożytności przez Greków] bądź innego króla Egiptu, gdyż tak różne są opinie na temat jego powstania i nadano mu tak wiele imion, że ostatecznie nie ma żadnego. Mogę tylko powiedzieć, że musiał to być jeden z najbardziej czczonych posągów Egipcjan, gdyż przewiezienie takiej masy granitu z Asuanu do Teb wymagałoby więcej wysiłku niż przetransportowanie do Aleksandrii obelisku powszechnie znanego jako Kolumna Pompejusza.
Kiedy wszedłem do ruin, moją pierwszą myślą było zbadanie olbrzymiego popiersia, które miałem przewieźć. Znalazłem je w pobliżu pozostałości tronu i korpusu, z twarzą skierowaną ku górze i najwyraźniej uśmiechającą się do mnie na myśl o podróży do Anglii. Muszę powiedzieć, że jeśli coś przerosło moje oczekiwania, to piękno tego posągu, a nie jego rozmiar. Zauważyłem, że musi to być dokładnie ta sama rzeźba, o której wspominał Norden, a która swego czasu leżała z twarzą skierowaną w dół, dzięki czemu musiała się ona tak dobrze zachować. Nie ośmielę się twierdzić, kto oddzielił popiersie od reszty ciała za pomocą środków wybuchowych ani też przez kogo zostało ono zwrócone do góry. Miejsce, w którym leżało, znajdowało się prawie w jednej linii z bokiem głównej bramy do świątyni; a ponieważ w pobliżu znajduje się kolejna olbrzymia głowa, posągi mogły znajdować się po obu stronach wejścia, podobnie jak w Luksorze i Karnaku.
Memnonium (Ramesseum – świątynia Ramzesa II w zachodnich Tebach), widok z początku XX wieku (Description de l’Égypte, Paris 1809-1822).
Początek operacji przeniesienia głowy młodego Memnona
Wszystkie narzędzia przywiezione z Kairu składały się z czternastu belek, z których osiem wykorzystano do zrobienia czegoś w rodzaju wózka, na którym można było położyć popiersie, czterech lin z liści palmowych i czterech wałków bez żadnych zaczepów. Wybrałem odpowiednie miejsce w portyku, a ponieważ nasza łódź znajdowała się zbyt daleko, aby chodzić do niej codziennie spać, kazałem przenieść wszystkie nasze rzeczy na brzeg i urządziłem nam mieszkanie w Memnonium. Niewielka chatka została zbudowana z kamieni i w ten sposób mieliśmy mile schronienie. Pani Belzoni do tego czasu tak przywykła do podróżowania, że miejsce zamieszkania było dla niej równie obojętne jak dla mnie.
Zbadałem drogę, którą miałem przetransportować popiersie nad Nil. Wydawało się, że woda przybiera w takim tempie, że w ciągu miesiąca powinna zalać cały obszar od rzeki do Memnonium, a trasa prowadząca u podnóża góry była bardzo nierówna i w niektórych miejscach biegła przez obszar zalewany przez wodę. W tej sytuacji, jeśli popiersie nie zostałoby przeniesione przed wylewem, byłoby to niemożliwe aż do następnego lata. Oznaczałoby to opóźnienie, które mogłoby przysporzyć jeszcze więcej trudności niż dotychczas, gdyż miałem powody przypuszczać, że intrygowano, aby przeszkodzić w realizacji projektu przeniesienia głowy.
Pierwsza rozmowa z kaszefem w Armant
24 lipca udałem się do kaszefa Armant, aby uzyskać rozkaz dla kajamkana Gurny i Agalta, aby wyznaczył dla mnie osiemdziesięciu Arabów, którzy pomogą w przeniesieniu głowy. Przyjął mnie z niezmienną uprzejmością, co jest typowe dla Turków, nawet jeśli nie mają najmniejszego zamiaru spełnić czyjejś prośby, a co wprowadza w błąd podróżnika, który en passant pije kawę, pali fajkę i odchodzi. Nie tak zjednuje się tych ludzi. Aby to uczynić, należy prowadzić z nimi interesy w sprawach, którymi oni sami są zainteresowani. Zdarzają się wśród nich wyjątki, podobnie jak zdarzają się wyjątki wśród europejskich chrześcijan i nieraz dawałem się zwieść, kiedy się tego najmniej spodziewałem. Gładkie deklaracje przyjaźni i przychylności w stosunku do osoby, której nigdy wcześniej nie widzieli, są wśród nich tak powszechne, że staje się tak oczywiste, że nikt nie traktuje ich poważnie, za wyjątkiem osób, które nie znają obyczajów tego kraju.
Pokazałem firman [dokument] od defterdara w Asjut. Kaszef przyjął go z szacunkiem i obiecał, że zrobi wszystko, co w jego mocy, aby zmusić Arabów do pracy, zauważył jednak, iż w tym sezonie wszyscy są zajęci i lepiej byłoby poczekać do czasu aż Nil wyleje.
Powiedziałem, że widziałem bardzo wielu Arabów w wiosce, którzy sprawiali wrażenie kompletnie bezczynnych i którzy byliby zadowoleni, gdyby mogli coś zarobić, najmując się do pracy. „Mylisz się” – odpowiedział. „Prędzej by głodowali, niż podjęli się zadania tak trudnego jak twoje. Aby przenieść ten kamień, potrzebują pomocy Mahometa, w innym wypadku nie będą w stanie ruszyć go choćby na odległość kciuka. Kiedy jednak Nil wyleje, Arabowie po obu stronach rzeki nie będą mieli nic do roboty i będzie to właściwy czas dla realizacji twojego celu”.
Kolejną przeszkodą był ramadan, który właśnie się zaczynał, trzecia zaś wiązała się z tym, że obecnie każdy Arab był potrzebny do pracy na polach baszy. Widziałem jasno, że napotkam wiele trudności, ale byłem zdecydowany nalegać i powiedziałem kaszefowi, że sam znajdę ludzi, wykorzystując do tego mego janczara i zatrudnię wszystkich Arabów, którzy są bez zajęcia i gotowi do pracy, zgodnie z firmanem otrzymanym od baszy. Wtedy kaszef powiedział: „Jutro wyślę mojego brata, żeby zobaczył, czy są jacyś chłopi, których można zatrudnić”.
Odparłem, że polegam na jego słowie i dałem mu do zrozumienia, że jeśli zachowa się zgodnie z rozkazami baszy, otrzyma stosowny prezent. Pozostawiając na miejscu mojego janczara, aby nazajutrz odprowadził ludzi postawionych do mojej dyspozycji do pracy w Memnonium, odszedłem.
Nadszedł ranek, ale żadni ludzie się nie pojawili. Czekałem cierpliwie do godziny dziewiątej, a potem wsiadłem na wielbłąda i pojechałem z powrotem do Armant. Dałem mojemu tłumaczowi sproszkowany tytoń i około dwóch funtów niepalonej kawy, które miał wyjąć, kiedy o nie poproszę.
Okazało się, że kaszef jest zajęty dawaniem wskazówek budowy grobowca mahometańskiego świętego, ale nie było sensu się skarżyć. Powiedziałem mu więc, że przyszedłem napić się z nim kawy i wypalić fajkę. Był zadowolony i usiedliśmy razem na sofie. Udawałem, że nie zależy mi na przeniesieniu popiersia i w odpowiednim momencie wyjąłem tytoń i kawę, z czego był bardzo zadowolony. Następnie powtórzyłem, że gdyby oddał mi do dyspozycji ludzi, odniósłby korzyść, w przeciwnym zaś razie straci szansę na nagrodę, ja zaś muszę działać zgodnie z wytycznymi. Znowu złożył mi obietnicę, że następnego dnia rano będę miał ludzi, których potrzebuję i wydał mi odpowiedni rozkaz w tym celu.
Wróciłem do Gurna tego samego dnia wieczorem, wysłałem ów rozkaz do lokalnego kajmakana, którego zadaniem było się nim zająć. Mężczyzna ten był starym znajomym pewnego kolekcjonera z Aleksandrii, a ponieważ miał bezpośrednią władzę nad fellachami, sprawił mi sporo kłopotów. Przez wiele lat gromadził dla owego kolekcjonera antyki w Gurna, tutaj osiadł i ożenił się, a ja w żadnym razie nie byłem przez niego mile widziany.
Zgodnie z otrzymanym rozkazem, również on obiecał mi, podobnie jak jego pan, dostarczyć ludzi. Jednak następnego dnia, 26 lipca, znowu nikt się nie pojawił.
Posłałem po niego, a on – zachowując obojętność – poinformował mnie, że tego dnia nie można było nikogo sprowadzić, ale zrobi co może nazajutrz rano. Równocześnie było jasne, że pozbawieni zajęcia fellachowie byliby zadowoleni z zatrudnienia, gdyż przychodzili po dwudziestu naraz, aby sprawdzić, czy udzielono im pozwolenia na pracę. Kaszef również, zamiast zapewnić obiecaną mi pomoc ze swojej części prowincji, przysłał jedynie żołnierza, który miał się dowiedzieć, czy nadal potrzebuję ludzi. Odpowiedziałem, że jeśli następnego dnia rano nie dostarczy mi ludzi do pracy, napiszę do Kairu. Wiedziałem przy tym, że pisanie do Kairu jest bezcelowe, gdyż minąłby miesiąc, zanim otrzymałbym odpowiedź, a wtedy byłoby już za późno, gdyż do tego czasu Nil dawno by wylał.
Na próżno próbowałem przekonać do pracy Arabów, o których widziałem, że są bezrobotni, gdyż chociaż pragnęli zarobić pieniądze, nie odważyli się podjąć pracy bez pozwolenia.
Głowa Memnona (faktycznie fragment posągu Ramzesa II, G. Ebers, Aegypten in Bild und Wort, 1879).
Podniesienie popiersia i ułożenie na wózku
Zwróciłem się ponownie do kaszefa i w końcu, 27 lipca, przysłał mi kilku ludzi, choć ich liczba była niewystarczająca do moich celów. Kiedy jednak inni zobaczyli, jak pracują – i to za pozwoleniem – łatwo było przekonać pozostałych, aby się dołączyli. Ustawiłem ich w szeregu i zgodziłem się płacić im 30 paras dziennie, co odpowiada czterem i pół pensom angielskiej waluty. Byli bardzo zadowoleni ze stawki, gdyż było to półtora razy więcej niż zwykli otrzymywać za jeden dzień pracy w polu.
Cieśla zbudował wózek, a pierwsze zadanie polegało na umieszczeniu na nim popiersia. Fellachowie z Gurna, którzy znali Caphany, jak nazywali kolosa, byli przekonani, że nie da się go ruszyć z miejsca, w którym leżał, a kiedy zobaczyli, że drgnął, wnieśli okrzyk. Chociaż stało się tak za sprawą ich własnego wysiłku, mówili, że dokonał tego diabeł, a ponieważ widzieli jak robię notatki, doszli do wniosku, że musiałem użyć czarów.
Aby ułożyć popiersie na wózku użyłem bardzo prostego sposobu, gdyż możliwości tych ludzi ograniczały się do wykonywania tylko najprostszych czynności, takich jak ciągnięcie liny lub siedzenie na końcu dźwigni dla przeciwwagi. Za pomocą czterech dźwigni podniosłem popiersie, dzięki czemu powstała pod nim wolna przestrzeń, wystarczająca, aby wsunąć tam wózek; gdy już powoli spoczęło na nim, uniosłem przód wózka wraz leżącym na nim popiersiem, aby wsunąć jedną z rolek pod spód. Następnie wykonałem tę samą operację z tyłu i kolos był gotowy do przesunięcia.
Zadbałem, aby dobrze przymocować popiersie do wózka, a liny umieścić tak, żeby można było rozłożyć siły. Ustawiłem ludzi z dźwigniami po obu stronach wózka, aby czuwali w razie gdyby kolos miał się przechylić w którąkolwiek stronę. W ten sposób uchroniłem go przed upadkiem. Na koniec umieściłem mężczyzn z przodu, rozmieszczając ich równo przy czterech linach, podczas gdy inni byli gotowi na przemian zmieniać rolki. W ten sposób udało mi się przesunąć popiersie o kilka metrów od pierwotnego miejsca.
[…]
Kiedy Arabowie otrzymali swoje pieniądze za przeniesienie popiersia, nabrali przekonania, że było ono wypełnione złotem i rzecz tak wartościowa nie powinna być stąd zabrana.
Transport Głowy Memnona ((rys. G. Belzoni, Six New Plates Illustrative of the Researches and Operations of G. Belzoni in Egypt nad Nubia, London 1822, New York Public Library Digital Collection).
Przenosiny poza ruiny Memnonium
28 lipca wznowiliśmy prace. Arabowie przyszli dosyć wcześnie, gdyż woleli pracować rano, a w środku dnia, od dwunastej do drugiej, odpoczywać.
Tego dnia przenieśliśmy popiersie poza ruiny Memnonium. Aby zrobić na to miejsce, musieliśmy rozbić podstawy dwóch kolumn. Popiersie zostało przeniesione około pięćdziesiąt jardów poza świątynię.
[…]
2 sierpnia popiersie posunęło się jeszcze dalej i miałem nadzieję wywieźć je poza obszar zalewany przez wodę, zanim podniesie się jej poziom. 3 sierpnia prace szły bardzo dobrze i pokonaliśmy prawie czterysta jardów. 4 sierpnia mieliśmy do pokonania trudny odcinek, ale i tak udało nam się przejść sporą odległość. 5 sierpnia znaleźliśmy się w miejscu, które chciałem jak najszybciej opuścić w obawie, że dotrze tu woda i zatrzyma nas, cieszyłem się, że już następnego dnia nie będzie nam to groziło. W związku z tym zjawiłem się tam wcześnie rano i ku memu wielkiemu zdumieniu nie zastałem na miejscu nikogo oprócz strażników i cieśli, który poinformował mnie, że kajmakan zakazał fellachom dalszej pracy dla chrześcijańskiego psa. Posłałem po niego, aby poznać powód tego postępowania, ale okazało się, że wyjechał do Luksoru.
Należy zwrócić uwagę, że miejsce w którym znajdowała się głowa, za kilka dni miało znaleźć się pod wodą, a przez to opóźnienie zwiększało się ryzyko, że kolos zaryje się tak głęboko w ziemi, iż nie będzie można go ruszyć aż do następnego roku, a nawet wtedy nie obędzie się bez wielu dodatkowych trudności, chyba że w międzyczasie wymyśli się jakąś sztuczkę. Można sobie zatem wyobrazić, jak w tych okolicznościach byłem zaniepokojony sytuacją i z jaką niecierpliwością chciałem ruszyć dalej. Dowiedziałem się później, że ten łotr kajmakan zasugerował kaszefowi, żeby wykorzystał sytuację, iż popiersie znajduje się w tym miejscu i zatrzymał nas tutaj.
Wziąłem janczara i popłynąłem do Luksoru. Znalazłem tam kajmakana, który poza zuchwałymi odpowiedziami nie mógł podać powodów swojego postępowania, a im bardziej starałem się nastawić go ugodowo, zwracając się do niego uprzejmymi słowami i obietnicami, tym bardziej obraźliwie się zachowywał. Okazałem niezmiernie dużo cierpliwości i nawet byłem gotów tego dnia wznieść się na jej szczyty, jeśli jednak przekroczy się pewien punkt, ludzie ci źle to rozumieją, a w kraju, w którym szacunek okazuje się tylko najsilniejszym, słabość zawsze zostanie wykorzystana. W rezultacie, jeśli człowiek swym zachowaniem przekroczy ten punkt, mylnie wezmą go za tchórza, będą nim pogardzać i spotka go jeszcze więcej trudności.
Tak się stało w tym wypadku. Moja cierpliwość została błędnie odczytana i człowiek ten najpierw obraziwszy w najgorszy sposób moją nację i tych, którzy mnie chronią, poczuł się tak ośmielony moją wyrozumiałością, iż usiłował położyć na mnie swoje ręce, czemu stawiłem opór. Wtedy stał się bardziej gwałtowny i wyciągnął miecz, chociaż za pasem miał kilka pistoletów. Nie było czasu do stracenia i po tym, jak dostałem dobrą lekcję w Kairze od podobnego doń Albańczyka, nie dałem mu przyjemności zrealizowania zamiaru.
Błyskawicznie chwyciłem go i rozbroiłem. Złapawszy go w pasie, przyparłem go do ściany w rogu pokoju, dając mu odczuć moją przewagę, przynajmniej jeśli chodzi o siłę fizyczną. Pistolety i miecz, które rzuciłem na ziemię, zostały podniesione przez mojego janczara. Potrząsnąłem porządnie kajmakanem, odebrałem broń od janczara i powiedziałem, że powinienem wysłać je do Kairu do baszy, aby zobaczył, w jaki sposób wykonuje się jego rozkazy.
Kajmakan poszedł za mną w stronę łodzi i zaledwie przedostał się przez zgromadzony tłum, a już był pokorny i zaczął mówić o naszych sprawach tak, jakby nic się nie stało. Powiedział mi, że rozkaz wydany fellachom, aby przerwali pracę, otrzymał od samego kaszefa i że nie można było oczekiwać, że będąc tylko kajmakanem, mógł okazać nieposłuszeństwo komuś postawionemu wyżej od niego. Nie zatrzymałem się nawet na chwilę, ale wydałem polecenie, aby natychmiast płynąć do Armant.
Czytelnik może uznać, że moja opowieść jest zbyt drobiazgowa, ale należy zauważyć, że tylko w ten sposób da się ukazać prawdziwy charakter tych ludzi. Zauważyłem, że choć mówił wiele rzeczy, to jednak ani razu nie zaatakował mojej religii, co u mahometan jest na ogół pierwszą rzeczą, jaką czynią. Później jednak dowiedziałem się, że jego przyjaciel w Dolnym Egipcie, z którym handlował antykami, od którego dostawał pieniądze, prezenty i który miał wpływ na niego w tej sytuacji, był chrześcijaninem i gdyby kajmakan znalazł sposób, aby przeszkodzić mi w realizacji mojego przedsięwzięcia związanego z popiersiem, ów przyjaciel byłby mu bardzo wdzięczny.
Świątynia w Luksorze nocą (C.W. Wilson, Picturesque Palestine, Sinai and Egypt, 1991, The New York Public Library Digital Collection).
Relacja z obiadu tureckiego w czasie ramadanu
Pośpieszyłem do Armant, gdzie dotarłem przed zachodem słońca. Ponieważ był ramadan, kaszef gościł u siebie na kolacji swoich głównych oficerów, kilku hadżich i świętych mężów, gdyż w tym okresie tureccy podróżni mają zwyczaj pożywiać się przy stole wielkiego pana. W sumie było tam około trzydziestu ludzi. Kolacja była przygotowana na placu przed domem, ponieważ w środku nie było pomieszczania zdolnego pomieścić tak wielu ludzi. Stary dywan, długi na około dwadzieścia stóp i szeroki na trzy, został rozłożony na ziemi, a tam, gdzie powinniśmy postawić talerze, kładziono ciasta z białego chleba, przygotowane specjalnie na tę okazję. Podczas ramadanu kolację zaczynano chwilę po zachodzie słońca, ponieważ mahometanom nie wolno było jeść, dopóki słońce całkiem nie zaszło.
Kiedy przybyłem właśnie mieli zaczynać posiłek, nie mogłem więc od razu załatwić swojej sprawy. Niewątpliwie jest coś szczególnie irytującego w uroczystych obyczajach Turków. W chwili, w której każą poderżnąć ci gardło, nie omieszkają pozdrowić cię z największą serdecznością. Kaszef przyjął mnie bardzo uprzejmie i zaprosił na kolację. Nie ośmieliłem się odmówić, gdyż byłby to największy afront, jaki mógłbym uczynić. Zasiedliśmy więc wszyscy na ziemi wokół dywanu.
Turecka kuchnia nie zawsze jest odpowiednia dla europejskiego podniebienia, ale jest kilka dań, które odpowiadają naszym upodobaniom, szczególnie baranina pieczona na drewnianym ruszcie nad ogniskiem. Mają szczególny sposób jej przygotowania – wkładają zwierzę do ognia zaraz po jego zabiciu, zanim straci naturalne ciepło, dzięki czemu mięso zachowuje szczególny aromat i jest całkiem smaczne.
Żołnierze i pielgrzymi podwinęli swoje szerokie rękawy i gołymi rękami, używając prawej ręki, zanurzyli palce w różnych daniach. Jedząc, nigdy nie używają lewej ręki, nigdy też nie zjadają dużo jednej potrawy, ale zawsze próbują wszystkiego, co jest w zasięgu. Zawsze kończą kolację pilawem i rzadko piją podczas jedzenia. Zaraz po posiłku myją się, sięgają po fajki i kawę, zaczynając rozprawiać na swoje zwyczajowe tematy: o koniach, broni, siodłach czy strojach.
W odpowiedniej chwili powiedziałem kaszefowi, że konieczne jest, abym dostał od niego rozkaz dla fellachów, aby móc kontynuować prace jutrzejszego ranka. Odpowiedział z obojętnością, że muszą oni pracować na polach baszy i nie ma dla mnie nikogo, ale jeśli poczekam do przyszłego sezonu, mogę dostać tylu ludzi, ilu zechcę.
Odpowiedziałem na to, że jeśli nie dostanę od niego ludzi, sprowadzę ich z Luksoru, a jego dotychczasowe zasługi zostaną zapomniane, a ponieważ muszę jeszcze dzisiaj wrócić do Luksoru, czas już na mnie. Zauważył, że nie mam powodów, aby się bać, gdyż jestem uzbrojony w dwa doskonałe angielskie pistolety. Odpowiedziałem, że są niezbędne w tym kraju, ale mimo to są do jego dyspozycji, jeśli zechce je przyjąć, choć napisałem do Kairu, aby przysłano dlań lepsze, które wkrótce nadejdą. Na te słowa położył mi ręce na kolanach i powiedział: „Będziemy przyjaciółmi”. Kazał natychmiast przygotować dla mnie firman i przyłożył na nim swoją pieczęć. Wróciłem na łódź i przed świtem dotarłem do Gurna. […]
Wcześnie rano 7 sierpnia posłałem po szejka fellachów i pokazałem mu rozkaz kaszefa. Mężczyźni po godzinie byli gotowi i kontynuowaliśmy pracę. Postęp był znacząco większy niż zazwyczaj, ponieważ ludzie odpoczęli poprzedniego dnia.
8 sierpnia z przyjemnością patrzyłem, jak popiersie znalazło się w miejscu, w którym nie było niebezpieczeństwa, iż zostanie zalane przez wodę.
[…]
10 i 11 zbliżyliśmy się do rzeki, a 12 sierpnia, dzięki Bogu, młody Memnon przybył nad brzeg Nilu. Oprócz obiecanej zapłaty dałem Arabom bakszysz, czyli prezent, po jednym piastrze dla każdego, czyli po sześć angielskich pensów, z których byli nadzwyczaj radzi. Zasłużyli na swoją nagrodę za wysiłek, z którym żadna praca nie może się równać. Mieli trudne zadanie, holując taki ciężar, nosząc ciężkie drągi używane jako dźwignie i ciągle podkładając wałek w skrajnym upale i kurzu, któremu sprostałby mało który Europejczyk. Na dodatek – co jeszcze bardziej nadzwyczajne – ponieważ był ramadan, przez wszystkie te dni od wschodu do zachodu słońca nic nie jedli ani nie pili. Nie mogę pojąć, jak dali radę wytrzymać w środku dnia w pracy, do której zupełnie nie byli przyzwyczajeni.
przełożyła Barbara Juszczyk